733 022 933 (również sms)
nowacka@koszuty.pl
W związku ze szczególnym wydarzeniem jakim jest 10-lecie Galerii Miejskiej w Środzie Wielkopolskiej oraz wyjątkową wystawą 5/10 przygotowaliśmy dla Państwa program edukacyjny dla dzieci oraz dorosłych! Zachęcamy do zapoznania się z naszą propozycją.
DLA GRUP ZORGANIZOWANYCH
Po co sztuka? – lekcja z warsztatami dostosowana do wieku uczestników. Spotkanie poświęcone sztuce i emocjom, jakie wywołuje. Podczas zajęć wyjaśnimy sobie pojęcia związane z galerią sztuki: wystawa, dzieło sztuki, abstrakcja itp. Z młodszymi uczestnikami skupimy się na kolorach i emocjach. Ze starszymi podyskutujemy o tym jakie tematy może/powinna poruszać sztuka współczesna? Poznamy zasady dobrego opisu. W ramach warsztatów możemy pracować nad opisem dzieła sztuki lub wykonać pracę plastyczną.
Lekcje w ramach wystawy 5/10 prowadzone są bezpłatnie do końca trwania wystawy, w godzinach otwarcia Galerii Miejskiej. Należy je rezerwować z minimum tygodniowym wyprzedzeniem. Szczegółowe informacje i zapisy grup pod numerem telefonu: 733 022 933.
DLA DOROSŁYCH
W ramach cyklu „Sztuka przy kawie” odbędą się dwa bardzo ciekawe spotkania:
23.10 godz. 18:00 – Justyna Koziczak – oprowadzanie kuratorskie z warsztatami.
30.10 godz. 18:00 – Karolina Kmieciak – o sztuce konceptualnej.
Spotkania są bezpłatne. Liczba miejsc jest ograniczona. Obowiązują zapisy pod numerem telefonu 733 022 933.
Serdecznie zapraszamy!
Po wybuchu wojny był popłoch do tego stopnia, że we wszystkich domach – i u nas także – każdemu dziecku się szykowało taki plecak i do niego wkładano podstawowe rzeczy, żeby był gotowy, bo jak dawali dziesięć minut na spakowanie to nie zdążyłby się człowiek ubrać, a co dopiero pakować bagaże. I co się okazuje, największy nacisk był w trzydziestym dziewiątym i czterdziestym, a jesienią 1940 roku już ta cała taka energiczna faza wypędzania ucichła, no to wszyscy się rozpakowali i cisza była.
Raptem ni stąd ni zowąd na wiosnę 1941 roku znowu się rozpoczyna akcja i to tak straszna, że nocami zabierali największe rodziny. I to właśnie dziwna rzecz – przede wszystkim rodziny wielodzietne. Prawdopodobnie chodziło im o zmniejszenie populacji na swoim terenie, żeby ich ziomkowie, którzy przyjeżdżają ze wschodu mogli się tam osiedlić na tych terenach Warthegau. I okazuje się, że w kwietniu był już ostatni transport. I w tym transporcie niestety nasza rodzina się też znalazła. I pech chciał, że w tym momencie mojej matki nie było w domu, o pojechała na pogrzeb swojej siostry. A myśmy zostali sami z ojcem. I jak to dzieci z ojcem to sobie żeśmy tak trochę luzowali i po trzech dniach zjawia się, oczywiście w nocy, Gestapo. Nie wiem czy to była pierwsza czy druga godzina, bo to światła nie było. Zaświeciliśmy lampkę ale nic nie mogliśmy znaleźć. Był ferwor, dzieci płaczą, bo to były dzieci od trzech do dwunastu lat. Ale każdy obowiązki przejął. Moja siostra wzięła jedno dziecko, ja wzięłam drugie dziecko, jeden z braci tylko, który miał 7 lat potrafił się sam ubrać. A był jeszcze jeden, który miał 10 lat i niestety w czasie wakacji uległ wypadkowi i nie mógł się w ogóle ruszać, nie mógł chodzić, więc ojciec go musiał ubierać. To jakoś tak w te 10 minut żeśmy się co nie co ubrali, ale nic poza tym. No to ojciec poprosił, żeby dali nam jeszcze trochę czasu, te 15 czy 20 minut, już trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale czas tak szybko upłynął… W każdym razie tak jak żeśmy stali tak żeśmy wyszli z domu.
Doprowadzili nas na dworzec i stamtąd w wagony towarowe i nie wiadomo w jakim kierunku. Początkowo mi się nawet wydawało, i tu chyba popełniłam w swojej książce błąd, że jechaliśmy w kierunku Poznania, ale nieprawda, bo to byłoby niemożliwe. Myśmy jechali w kierunku Jarocina, a później chyba do Kutna, bo tam był węzeł kolejowy prowadzący do Łodzi. Ale po drodze musieliśmy czekać, gdzieś pod jakąś wiatą z uwagi na to, że nie było komunikacji. A co się okazuje, że Niemcy, żeby nie wozić powietrza to się tak organizowali, że ze wschodu przyjeżdżali Niemcy a my oczekiwaliśmy na to, aż ich się wyładuje i wtedy myśmy wsiadali do tych pociągów i oni nas dowozili do Łodzi.
Ale nie wiem co było po drodze, że czekaliśmy prawie dwie doby na to, siąpił deszcz, zimno było jak nie wiem, bo to jeszcze kwiecień. I jak ten transport przyszedł, wyładowali Niemców ze wschodu, to wtedy nas wpakowali w te wagony i wywieźli do Łodzi. Była to już gdzieś godzina piąta rano, czyściutko – nikogo nie było na ulicach, zupełne pustki. A dworzec, jak wysiedliśmy z tego pociągu (to był Dworzec Kaliski w Łodzi) to była szopa, taka stodoła. Myśmy w Wielkopolsce nie byli do tego przyzwyczajeni. Powysiadaliśmy na tym peronie, takie schody wysokie, trzeba było skakać, niejeden się przewrócił. Straszne rzeczy. Dzieciaki beczą, ryczą, bo to jest spęd ludzi, którzy nie wiedzą co się dzieje. Wreszcie się tam jakoś poustawiali i ta czereda z tymi tobołkami szła do przodu. Doszliśmy na ul. Kościuszkowską i na tej ulicy to tam był taki kompleks fabryczny, bez szyb, tylko kikuty sterczały i tam nas wsadzili – to był taki rodzaj poczekalni. Tam trzeba było czekać, już też nie pamiętam ile, w każdym razie w kolejce ludzie czekali, a później znowu z tym bagażem w ręku czy na plecach dochodzili na ul. Łąkową. I tam był prawdziwy „czyściec”. Tam się po prostu działy dantejskie sceny. Bo był rozdział, selekcja ludzi i bagażu. Najpierw tych młodych ludzi zbierali po jednej stronie. Później staruszków po drugiej stronie, no i małe dzieci też zabierali od rodziców, tak gdzieś do sześciu – siedmiu lat. To te dzieci wrzeszczały, matki spazmowały. Nie było możliwości tego wszystkiego jakoś ugasić i uspokoić, utulić. Wrzask był nieprzeciętny. To przeżycie pozostawia piętno nie do wyobrażenia ludzkim umysłem. A na wstępnie do takiej ogromnej hali siedział sobie staruszek z laseczką, siedział za takim przepierzeniem małym, że miał dobry dostęp do każdego, który obok niego przechodził i jak nie było „ordnung must sein” to oczywiście niejeden tą laseczką otrzymał razy. No i dochodziliśmy do stołów takich ustawionych, tam trzeba było bagaż wysypać, a rodziców oczywiście z boku ustawiano i kontrola. Oczywiście dokumenty, spisywanie, to co miałeś odbierali, dawali nowe, rejestrowali wszystkich i od razu ustalali gdzie kto ma pójść. Bo oczywiście każdy miał prawdopodobnie – ja tego nie widziałam bo nie byłam na tyle sprytna jeszcze wtedy, żeby zaobserwować, że każdy musiał mieć dopisane na liście jakieś uwagi, gdzie ma być skierowany. Część brali do takich obozów, część do innych, a myśmy byli w tej rodzinie w nieszczęśliwym takim układzie, żeśmy się dostali do obozu w Konstantynowie…
Dojazd z Łodzi do tego obozu był takim tramwajem jednotorowym, całą noc nas dowozili do tego obozu. Całe szczęście, że wtedy nie padał deszcz, bo byśmy musieli pod murem tego obozu (to była taka ogromna hala fabryczna) i pod murem tej fabryki żeśmy stali i oczekiwali aż ta cała ekipa, która nadzorowała tym obozem prowadziła rejestrację. A jeszcze muszę dodać, że do tego obozu na Kopernika w jakiś sposób dotarła do nas matka. Wtedy nam się trochę rozjaśniły umysły i serca, że nareszcie nie jesteśmy sami, bo ojciec był jako mężczyzna sam, a my dzieci byliśmy takie zagubione. I jak się matka zjawiła to było trochę raźniej i nam już towarzyszyła cały czas. I wtedy w Konstantynowie zaczęto oczywiście obliczać, ile na taką daną halę można tych ludzi wpędzić. Bezlitośnie pchali i pchali, a ludzie stali w szeregu. Chyba w nocy, żeby się przewrócić trzeba było razem na rozkaz się przewracać, bo tam nie było w ogóle miejsca. Jeden za drugim, jak śledzie w beczce ulokowane. Przykre to, ale niestety taka prawda. Higieny żadnej. Absolutnie. Nie ma wody bieżącej, jedna pompa, a mieściło się w tym czasie pięć tysięcy ludzi. Z tym, że jedni mówią, że było pięć tysięcy, a inni, że siedem. Ja przecież ich nie liczyłam, takie informacje zapamiętałam tylko z rozmów, bo tego nikt nie przekazywał. Mało tego – jedna latryna na tyle tysięcy ludzi. I jak pierwsze dni nas zaczęli karmić, to pierwsza rzecz oczywiście natychmiast był dur brzuszny. Więc proszę sobie wyobrazić z drugiego piętra zejść do latryny, gdzie oczywiście nie ma mowy, żeby do niej wejść, bo przecież kolejka stoi. No więc nieraz nie było po co iść już do tej latryny… A nie ma się czym umyć! Nie ma niestety wody, a jeżeli ta pompa działa to ma niestety tylko zimną wodę i nie warunków żeby się umyć. No warunki poniżej krytyki i wyobraźni ludzkiej. Taką higienę stworzyli i oni, ja czytam niektóre materiały, przyszli, żeby nas pouczać jak my mamy żyć i nam nieść nową cywilizację… I takie warunki stworzyli ludziom. Jedzenie… To już nawet nie ma co mówić, czarna kawa codziennie rano, wieczór i kawałek chleba. Na początku było więcej tego chleba… Ludzie musieli dowozić wodę do picia – tzn. do picia to nam nie dawali, tylko do gotowania – takimi beczkowozami i ludzie sami byli w zaprzęgu. Więc dowozili gdzieś z miasta tą wodę i jak dowozili tą wodę to się dowiadywali co nieco. Dowiedzieli się też że jest wojna ze wschodem, no to trochę nadziei w nas wstąpiło, że może się ta wojna szybciej skończy. Ale ona trwała jeszcze długo. Trudno o tym opowiadać, bo to się nieraz głos załamuje w człowieku, kiedy musi sobie to odświeżać. A jedynymi towarzyszami naszymi były tylko wszy. Nic poza tym. Robactwo było tak straszne, że to się nie da opowiedzieć…
Nazywam się Tadeusz Staśkowiak. Urodziłem się 26 marca 1934 roku w Sulęcinku, pow. Środa w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec Kazimierz, matka Zofia z domu Sobkowiak. Miałem dwóch starszych braci: Juliusz ur. w 1931 roku i Adama ur. w 1932 roku. Z wykształcenia jestem ekonomistą. Bezpartyjny, żona Emilia, córka Ewa – zamężna. Dwoje wnucząt: Maciej i Olga.
Mając 10 miesięcy zachorowałem ciężko na ropne zapalenie opon mózgowych. Groził mi niedorozwój umysłowy, cudem jednak z tego wyszedłem. Ale choroba nie odpuściła – przyszło ostre, ropne zapalenie stawów. Skutek pozostał na całe życie – niepełnosprawność narządów ruchu. Mimo to, a może dlatego starałem się moje życie publiczne wypełnić aktywną pracą. Najmłodsze lata dziecięce spędziłem w Sulęcinku.
Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej, mój ojciec, jako kierownik miejscowej szkoły znalazł się na gestapowskiej liście ludzi przewidzianych do rozstrzelania 20 października 1939 roku, na średzkim Starym Rynku. Ostrzeżony tym przeznaczeniem uciekł rowerem pod Kutno, a potem przez całą okupację ukrywał się u swojej siostry w Poznaniu, przy ul. Małeckiego, z widokiem na rynek Łazarski. Z tym okresem wiąże się pewne spostrzeżenie. Niektórzy nie wierzą w opatrzność boską, a jednak ona jest. Otóż kiedy mój ojciec ukrywał się, w zasadzie całe dni spędzał w piwnicy i zajmował się majstrowaniem zabawek. Dla ukrycia swej tożsamości miał wyrobionych kilka dowodów osobistych, każdy na inne nazwisko. […] Z późniejszych, już po wojnie, opowiadań dowiedziałem się, że mój ojciec – w czasie ukrywania się w Poznaniu – był działaczem konspiracji. I chociaż potem, już po wojnie, znajomym opowiadał swoje przeżycia, podawał różne nazwiska, może pseudonimy, to ja jako jedenasto- dwunastoletni letni dzieciak niewiele z tego rozumiałem. Nie udało mi się ustalić do jakiej organizacji należał, ale wiem, że miał łączność z Edmundem Bembnistą ze Środy, który w tym samym czasie ukrywał się również w Poznaniu, w domu na działkach przy ul. Lodowej, tj. po drugiej stronie Rynku Łazarskiego. Przy jego pomocy ojciec mój potajemnie spotykał się z osadzonym w areszcie domowym arcybiskupem Dymkiem, któremu przekazywał informacje z nasłuchu radia BBC.
My zaś, tzn. mama i troje jej dzieci, kiedy na początku września 1939 roku nasz ojciec uciekł pod Kutno, przy pomocy rodziców mamy, mieszkaliśmy w Zaniemyślu na jednym pokoju w rozpadającej się ruderze. Tam, w roku 1942, rozpocząłem naukę w szkole niemieckiej, trwała ona zaledwie rok. Potem w tajnym nauczaniu uczyłem się po polsku. Uczyła nas, tj. mnie i moich braci, pani Nawrocka – przed wojną profesorka w średzkim gimnazjum. Lekcje odbywały się w naszym domu nieregularnie. Po każdej lekcji ustalano następny termin zajęć. Ponadto jako dziewięcioletni chłopiec pracowałem u Niemki – pani Roll, której mąż był na froncie, a ona zajmowała się kolportażem niemieckiej prasy.Ja te gazety roznosiłem po niemieckich domach. Jak się okazuje, nie wszyscy Niemcy byli źli. Zawsze ostatnią gazetę niosłem aż na Zwolę, po drugiej stronie jeziora do niemieckiego nauczyciela o nazwisku Gellert. Był to dobry człowiek, pozwalał mi się bawić z jego dziećmi, dawał mi jeść, a kiedy odchodziłem zawsze dawał mi coś na drogę.
W Zaniemyślu mieszkaliśmy, jak już powiedziałem, w jednym pokoju w siedem osób: dziadek, babcia (rodzice mojej mamy), mama, mamy siostra i nas troje dzieci. Życie było trudne, pracowała tylko ciocia, więc stale brakowało pieniędzy. Niedosyt ten nieco łagodził przydomowy ogródek, gdzie uprawialiśmy warzywa na własne potrzeby oraz posiadaliśmy kozę, która dawała nam mleko, i którą latem – my chłopcy – paśliśmy na podzaniemyskich łąkach Chmielniki. Mieliśmy także kury, a po zakończeniu żniw chodziliśmy na pola i zbieraliśmy niezgrabione, pojedyncze kłosy zboża, które później w domu kruszyliśmy, a następnie mama ziarna te meliła na młynku od kawy i mieliśmy mąkę.
Kilkakrotnie wraz z braćmi byłem zatrzymywany i bity przez niemieckich policjantów, by wymusić od nas informacje o miejscu pobytu ojca. A, że my adresu tego na prawdę nie znaliśmy – znała go tylko mama i najwierniejszy przyjaciel z Sulęcinka Franciszek Przybylski – więc po wyzwoleniu Polski, w lutym 1945 roku cała uszczęśliwiona rodzina znalazła się znów w Sulęcinku. Ojciec natychmiast przystąpił do organizowania polskiej szkoły, a także wrócił do pracy społecznej. Znów chwycił za batutę i dyrygował chórem Głos znad Warty, którym z resztą kierował jeszcze przed wojną, i znów, jak wtedy zdobywał cenne wyróżnienia i nagrody.
W dniu wybuchu wojny ja miałem niespełna 6 lat. Mieszkaliśmy w Środzie na ul. Kościuszki. Między dzisiejszą ul. Paderewskiego, a ul. Poselską. Poselskiej w ogóle nie było. Naprzeciw naszych domków, były pola. Nie było jeszcze szkoły, tylko normalne pola ze zbożem i ziemniakami. I tak się szczęśliwie złożyło, zacznę od tego, że w sierpniu rodzice skończyli budowę takiego budynku gospodarczego. To był taki podłużny budynek w podwórzu, z przodu miał wejście i okno, a z tyłu miał wejście i dwa okna. Świeżo wymalowany. To nas uratowało. I mieliśmy ogród, jakieś 100-120 m, ogrodzony. Wszyscy mieli takie same w tym rzędzie domów. Z tym, że rodzice nie uprawiali niczego tylko mieli drzewa owocowe różne, krzewy owocowe różne. No i trawniki. Na tym koniec. I altankę w tych drzewach.
Na początku grudnia 1939 roku, walił ktoś w drzwi, pamiętam. Przyszło Gestapo i zarządzili, że mamy się pakować… A odezwał się taki żołnierz wysoki rangą, słuchali go. I pyta się ojca (a muszę zaznaczyć, że rodzice, zarówno mama, jak i tata znali perfekt niemiecki) czy ma gdzieś tu znajomych, kolegów, rodzinę. No bo musimy się wyprowadzić. Ci panowie nas zabierają. A na to, podobno, się odezwał ojciec i mówi, że ma pomieszczenie nowo wybudowane i czy mógłby tam zamieszkać, w podwórzu. Poszedł zobaczyć i zgodził się… Jak się potem okazało to był Obersturmbannfuhrer SS po cywilnemu, czyli podpułkownik SS Carl Lincke, do dziś pamiętam, w okularach. I chodził ubrany po cywilnemu, tylko miał przypięta odznakę SS i coś tam jeszcze – trupią czaszkę. Pracował w tym Gestapo Poznańskim. Dojeżdżał. Miał samochód, chodził po cywilnemu. Z czasem się okazało, że zarówno średzka policja, jak i średzkie Gestapo, drżeli przed nim, bali się go – tak mi ojciec mówił. Bo skąd ja mogłem wiedzieć.
No to zabraliśmy jakieś meble i zamieszkaliśmy w tym nowo wybudowanym budynku. Sąsiedzi, których później powyrzucali z tych ich mieszkań, domków, pomagali nam się tam urządzić. Na drugi dzień, dosłownie, on sam przyjechał z dwoma jakimiś i ustawiali jeszcze coś, poprawiali tam te meble. Coś przywieźli jeszcze, mieliśmy trzy pokoje, i to wszystko zajął, kompletnie. Mieliśmy piwnicę, murowaną, pod podłogą z oknem małym, płaskim na zewnątrz. Bardzo dobrze, że to okno było. Być może, że nie zwrócili uwagi, albo zlekceważyli, tam było światło, normalnie światło się włączało, ale także kontakty. I to było bezcenne. Później się okazało. Trzymaliśmy tam ziemniaki, buraki, takie rzeczy. No i ten facet, ten SS-man zażądał, że on by chciał, skoro tu mieszkamy, żeby mama gotowała mu, przygotowywała śniadania, obiady, kolacje. Najpierw nie było kartek żadnych żywnościowych, ale później były. No ale oni mieli zupełnie inne. Bo to według kartki, oczywiście. No to gotowała. Bardzo był zadowolony. Myśmy tam mieszkali. W 41. roku chyba już, ojciec przyszedł z dwoma jeszcze, potem się okazało, że to byli panowie Szczepaniak i Szukalski z AK. I łącznie z ojcem, ojciec mój się nazywał wiadomo Maćkowiak, i też Stanisław. [śmiech] I oglądali piwnice. Ziemniaki i co tam było, wszystko wywalili. Trochę zostawili w narożniku. Ja nie wiedziałem po co, ale później się dowiedziałem. Tam zainstalowali radiostację AK-owską. W Środzie była centrala na Śrem, na Jarocin, na Wrześnię, na Poznań nawet. Londyn nadawał, po angielsku i po polsku. No ojciec znał, jak się potem okazało, słabo, ale tam przychodził taki młodzieniec, po liceum, co znał angielski. Syn, teraz nie umiem powiedzieć, czy to był Szukalskiego czy Szczepaniaka. Z tym, że dziwny, szczęśliwy traf sytuacji dla moich rodziców. Poczynając od tego zamieszkania, tych obiadów, tej instalacji radiostacji nadawczo-odbiorczej. Jak mówił ojciec, był radio-technikem. I wszystko obsługiwać umiał. To co było przed wojną. Ta piwnica i ten Gestapowiec. Nie do wiary. Wszystko co dostawał, łącznie z pieczywem, plackami na sobotę, niedzielę – czasami go nie było cały tydzień z resztą – to to wszystko mi dawał…
Jestem córką Stanisława Machajewskiego i Bronisławy z Burzyńskich. Chciałabym opowiedzieć o rodzinie ze strony ojca. Mój dziadek, Walenty, miał za żonę Martę Leporowską i z tego małżeństwa było czterech synów. Ale to było drugie małżeństwo. Mój dziad z pierwszego małżeństwa miał dwóch synów: Romana i Ludwika, którzy już jako dorośli mężczyźni wyjechali do Niemiec. W Dreźnie mieli rozlewnię różnych wód, potem stamtąd wyjechali do Ameryki. Mój dziad, jeszcze jako wdowiec pojechał za synami do Ameryki, jednak bardzo szybko wrócił. Walenty, był kowalem i mieszkał w Krerowie. Tam też miał swój mały interesik. Po ślubie z Martą Leporowską przywędrował do Środy. Z tego małżeństwa urodziło się czterech synów: Franciszek, Marian, Stanisław i Stefan. Dziadek zmarł w 1913 roku i babcia została sama z czterema chłopakami. Ojciec miał wtedy 13 lat i babcia Marta oddała go pod opiekę Ludwikowi Leporowskiemu, realizując testament swojego męża Walentego.
Ludwik Leporowski rzeczywiście zajął się młodym człowiekiem i wyprowadził go na bardzo dobrą drogę. Wyuczył go zawodu. Ojciec chodził do szkoły, oczywiście niemieckiej, bo to były czasy jeszcze przedpowstańcze. Nadszedł czas Powstania Wielkopolskiego: Stanisław i jego bracia, Franciszek i Marian – wzięli w nim udział. I wszyscy szczęśliwie wrócili. No ale czasy między powstaniem, a wojną 39 roku to były czasy takie, w których ojciec najpierw nabierał rozsądku życiowego, bo to musiał się wszystkiego jeszcze bardzo uczyć. Ale ponieważ miał pewne podstawy, ten kręgosłup już ułożony, także wiedział czym się zająć i co robić. Ojciec jako młody człowiek zajął się Powstańcami i zaczął współpracować z księdzem Meissnerem, a którym postanowili stworzyć kwaterę powstańczą. W 1935 roku miejsce zostało wykupione i zaczęła się praca nad wymurowanie muru, posadzeniem drzew itd. Mój ojciec bardzo zaangażował się w tą sprawę i został prezesem Towarzystwa Powstańczego. I przyszedł rok 1939. Zaraz na początku wojny zmarła jego mama Marta i została pochowana na cmentarzu w Środzie, tam gdzie był pochowany już dziadek. A moi rodzice w związku z tym, że ojciec był tym prezesem musieli uciekać….
Właściwie to nie wiedzieli w ogóle co mają ze sobą zrobić na samym początku, ale w Zberkach koło Środy zarządcą tego gospodarstwa był Niemiec, kolega ojca, z którym ojciec współpracował. Właśnie w tych Zberkach kolega ojca powiedział mu, że musi uciec, ponieważ jest na liście osób do rozstrzelania. Jeszcze dobrze wojna się nie zaczęła, a już to wszystko mieli Niemcy zorganizowane.
Wtedy moi rodzice wyjechali. Pod Kutnem zatrzymali ich Niemcy, bo było bombardowanie… Jak zaczęło się to bombardowanie, rodzice wyskoczyli z samochodu i uciekli w pole, między radlonki ziemniaków. Po chwili na miejsce przyjechali Niemcy i sprawdzali kto ma broń. Nikt się nie zgłosił, ale jeden chłopak zaczął uciekać. Okazało się, że to był Żyd i miał pistolet, więc go zastrzelili. To już w ogóle było straszne dla wszystkich ludzi, którzy tam byli, że można tak bez problemu zabić człowieka. Mama zawsze opowiadała, że ona sobie nie wyobrażała jak to dalej będzie i co to się z tego wszystkiego stanie. I mówiła, że jakiś cud chyba nastąpił, bo nagle ci Niemcy odjechali i zostawili tych ludzi. No więc moi rodzice wtedy stamtąd postanowili wrócić. W Tadeuszewie zatrzymał ich taki rolnik i ostrzegł ich, że nie wolno im jechać do Środy, bo dom był już zajęty i czekali na nich Niemcy. Ten człowiek przechował rodziców, można tak powiedzieć, przez cały wrzesień i październik w stodole. W końcu zdecydowali, że pójdą do Jarocina, gdzie mieszkała mojej mamy mama ze swoją drugą córką. […] Tam w Jarocinie mieszkał jeszcze sąsiad, który nazywał się Choinka i akurat zmarł. On był mniej więcej w tym samym wieku co ojciec, ojciec był 1900 rocznik, a tamten pan był 1894 czy 1896. Rodzina dała ojcu jego dokumenty i na tych dokumentach rodzice wyruszyli w dalszą podróż pociągiem…
Urodziłem się w Sulęcinie w 1932 roku. W Sulęcinie moja rodzina mieszkała do 1938 roku, kiedy to przeprowadziliśmy się do Jarosławca. Tam mieszkaliśmy przez całą wojnę.
W 1939 roku miałem pójść do szkoły, ale wybuchła wojna. Inni chodzili do szkoły, a ja nie, bo prawie całą wojnę, od 1942 roku, jako młodociany pracowałem w Jarosławcu. To były różne prace. Zaczęło się od wyrywania zielska w polu, potem pracowałem w oborze i w polu opyłaczem. To jest urządzenie do wycinania zielska… Rośliny rosły rządkami, a pomiędzy tymi rządkami jechała maszyna. Jeden człowiek kierował, a ja chodziłem z boku z jednej strony, z drugiej strony ktoś inny. Potem to były różne roboty: trzeba było zamiatać, sprzątać, czyścić na przykład buraki – teraz u nas się tego nie stosuje. Teraz bierze się z pola wsypie się do koryta jest jakie jest, ziemię ma. A Niemcy to kazali jednak oskrobać, żeby było bez ziemi. I jeszcze takie były – to mi się bardzo podobało – traktory. W Jarosławcu mieli wiele traktorów, ale jeden szedł na holzgas. Zamiast paliwa, spalało się drewno, tliło się i to stwarzało ten napęd. I to mi się podobało, bo oni cieli drzewo na plastry grubości mniej więcej do 5 cm, a potem łupałem to na drobne kawałki i to we worki pakowałem. Potem na pole ktoś zabierał pięć – sześć worków. I też pamiętam, że we wojnę na Rynku Starym był przystanek autobusowy. Bo główna trasa jechała ulicą Dąbrowskiego i na Starym Rynku był przystanek i jechał dalej. Jechali Kilińskiego, Kórnicką i do Poznania. No i tak samo do góry, na autobusie mieli worki naukładane. I też pamiętam, że w Środzie kierowca wyszedł, przepchał i nasypał zamknął wszystko i jechali dalej…
Pod koniec wojny w Jarosławcu pojawiły się maszyny. Wtedy już nie rąbałem, to maszyna przecinała te klocki. Ale przez całą wojnę robiłem rozmaite prace. I na snopowiązałce pracowałem. To jest maszyna, która na żniwach kosiła i to trzeba było na zakręcie te snopki odrzucać, żeby czasem nie najechać tą maszyną traktorem czy końmi, żeby nie wykruszyło się zboże. Niemcy pod tym względem byli bardzo oszczędni… Ale za dużo nie chwalę, bo dostałem też od nich. Nakopali mi raz… Jak przyszedłem z Jarosławca do Środy na zakupy, bo tam nie było sklepu. Trzeba było przyjść. Matka mnie wysłała do miasta, żebym coś kupił, a kuzynkę miałem tam to z nią szedłem. Wtedy akurat szedłem do kuzynki i na ulicy Piłsudskiego z jednej strony szedł Niemiec, taki wysoki chłopak. Ja przypuszczam, że to był Hitlerjugend. On przechodził z jednej strony, ja z drugiej i tak na środku drogi się spotkaliśmy i tam mnie zaczął okładać. Z okna jednego domku patrzyła kobieta, starsza osoba, ona to zobaczyła i krzyczy: „Ty chamie, co robisz!” – przybiegła i obroniła mnie. Więc potem poszedł sobie, ale to pamiętam kopany byłem, obity. On pewno myślał, że ja polecę i z daleka będę mu się tam kłaniać.
A w Jarosławcu jak was Niemcy traktowali?
No niby tam ludzie jako tako mieli, nie powiem. Jakoś sobie tam żyli, ale jeśli chodzi o szkołę to ja dopiero w 1945 roku, w lutym, zacząłem chodzić do pierwszej klasy. No i tam w pierwszej klasie byłem dosyć długo, bo chyba 2 dni. W drugiej byłem jeszcze krócej, bo tylko 1 dzień. W trzeciej klasie byłem do czerwca, a po wakacjach poszedłem do czwartej klasy i po roku przyszedłem do Środy i chodziłem do klasy piątej „b”. I się na tym skończyło, bo było za dużo ludzi – nie było miejsca i trzeba było szukać innej. Ja poszedłem od razu do zawodowej szkoły. Niektórzy szli do klasy wstępnej, a że ja miałem troszeczkę tych klas ukończonych to poszedłem od razu do pierwszej klasy. Także potem taki kurs tylko był. A ja chodziłem normalnie przez 3 lata do szkoły zawodowej. I po ukończeniu pracowałem u majstra Dzikowskiego…
Muzeum Ziemi Średzkiej „Dwór w Koszutach” bierze udział w międzymuzealnym projekcie „Czytanie obrazów”, prowadzonym przez Fundację Kultury bez Barier! Dzięki temu na stronie www.czytanieobrazow.pl znaleźć można audiodeskrypcje, tłumaczenia na język migowy oraz opisy w tekście prostym, do wybranych eksponatów z naszej instytucji oraz wielu innych muzeów i galerii.
Eksponaty z naszego muzeum znajdują się tutaj: https://czytanieobrazow.pl/instytucje/muzeum-ziemi-sredzkiej-dwor-w-koszutach/
Realizatorem projektu Czytanie Obrazów jest Fundacja Kultury bez Barier we współpracy z Muzeum Ziemi Średzkiej „Dwór w Koszutach”. Projekt dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach programu Kultura Cyfrowa
Zapraszamy na wirtualny spacer po Dworze w Koszutach
Zapraszamy Państwa na wirtualny spacer, który przybliży uroki oraz niezwykłą atmosferę naszego muzeum. Podczas spaceru można odkryć ciekawe miejsca, poznać niesamowite historie związane z Dworem a także sprawdzić swoją wiedzę w quizie, który dla Państwa przygotowaliśmy.