Przeskocz do treści
Muzeum Ziemi Średzkiej – Dwór w Koszutach |
Muzeum Ziemi Średzkiej – Dwór w Koszutach -

Po wybuchu wojny był popłoch do tego stopnia, że we wszystkich domach – i u nas także – każdemu dziecku się szykowało taki plecak i do niego wkładano podstawowe rzeczy, żeby był gotowy, bo jak dawali dziesięć minut na spakowanie to nie zdążyłby się człowiek ubrać, a co dopiero pakować bagaże. I co się okazuje, największy nacisk był w trzydziestym dziewiątym i czterdziestym, a jesienią 1940 roku już ta cała taka energiczna faza wypędzania ucichła, no to wszyscy się rozpakowali i cisza była.

Raptem ni stąd ni zowąd na wiosnę 1941 roku znowu się rozpoczyna akcja i to tak straszna, że nocami zabierali największe rodziny. I to właśnie dziwna rzecz – przede wszystkim rodziny wielodzietne. Prawdopodobnie chodziło im o zmniejszenie populacji na swoim terenie, żeby ich ziomkowie, którzy przyjeżdżają ze wschodu mogli się tam osiedlić na tych terenach Warthegau. I okazuje się, że w kwietniu był już ostatni transport. I w tym transporcie niestety nasza rodzina się też znalazła. I pech chciał, że w tym momencie mojej matki nie było w domu, o pojechała na pogrzeb swojej siostry. A myśmy zostali sami z ojcem. I jak to dzieci z ojcem to sobie żeśmy tak trochę luzowali i po trzech dniach zjawia się, oczywiście w nocy, Gestapo. Nie wiem czy to była pierwsza czy druga godzina, bo to światła nie było. Zaświeciliśmy lampkę ale nic nie mogliśmy znaleźć. Był ferwor, dzieci płaczą, bo to były dzieci od trzech do dwunastu lat. Ale każdy obowiązki przejął. Moja siostra wzięła jedno dziecko, ja wzięłam drugie dziecko, jeden z braci tylko, który miał 7 lat potrafił się sam ubrać. A był jeszcze jeden, który miał 10 lat i niestety w czasie wakacji uległ wypadkowi i nie mógł się w ogóle ruszać, nie mógł chodzić, więc ojciec go musiał ubierać. To jakoś tak w te 10 minut żeśmy się co nie co ubrali, ale nic poza tym. No to ojciec poprosił, żeby dali nam jeszcze trochę czasu, te 15 czy 20 minut, już trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale czas tak szybko upłynął… W każdym razie tak jak żeśmy stali tak żeśmy wyszli z domu.

Doprowadzili nas na dworzec i stamtąd w wagony towarowe i nie wiadomo w jakim kierunku. Początkowo mi się nawet wydawało, i tu chyba popełniłam w swojej książce błąd, że jechaliśmy w kierunku Poznania, ale nieprawda, bo to byłoby niemożliwe. Myśmy jechali w kierunku Jarocina, a później chyba do Kutna, bo tam był węzeł kolejowy prowadzący do Łodzi. Ale po drodze musieliśmy czekać, gdzieś pod jakąś wiatą z uwagi na to, że nie było komunikacji. A co się okazuje, że Niemcy, żeby nie wozić powietrza to się tak organizowali, że ze wschodu przyjeżdżali Niemcy a my oczekiwaliśmy na to, aż ich się  wyładuje i wtedy myśmy wsiadali do tych pociągów i oni nas dowozili do Łodzi.

Ale nie wiem co było po drodze, że czekaliśmy prawie dwie doby na to, siąpił deszcz, zimno było jak nie wiem, bo to jeszcze kwiecień. I jak ten transport przyszedł, wyładowali Niemców ze wschodu, to wtedy nas wpakowali w te wagony i wywieźli do Łodzi. Była to już gdzieś godzina piąta rano, czyściutko – nikogo nie było na ulicach, zupełne pustki. A dworzec, jak wysiedliśmy z tego pociągu (to był Dworzec Kaliski w Łodzi) to była szopa, taka stodoła. Myśmy w Wielkopolsce nie byli do tego przyzwyczajeni. Powysiadaliśmy na tym peronie, takie schody wysokie, trzeba było skakać, niejeden się przewrócił. Straszne rzeczy. Dzieciaki beczą, ryczą, bo to jest spęd ludzi, którzy nie wiedzą co się dzieje. Wreszcie się tam jakoś poustawiali i ta czereda z tymi tobołkami szła do przodu. Doszliśmy na ul. Kościuszkowską i na tej ulicy to tam był taki kompleks fabryczny, bez szyb, tylko kikuty sterczały i tam nas wsadzili – to był taki rodzaj poczekalni. Tam trzeba było czekać, już też nie pamiętam ile, w każdym razie w kolejce ludzie czekali, a później znowu z tym bagażem w ręku czy na plecach dochodzili na ul. Łąkową. I tam był prawdziwy „czyściec”. Tam się po prostu działy dantejskie sceny. Bo był rozdział, selekcja ludzi i bagażu. Najpierw tych młodych ludzi zbierali po jednej stronie. Później staruszków po drugiej stronie, no i małe dzieci też zabierali od rodziców, tak gdzieś do sześciu – siedmiu lat. To te dzieci wrzeszczały, matki spazmowały. Nie było możliwości tego wszystkiego jakoś ugasić i uspokoić, utulić. Wrzask był nieprzeciętny. To przeżycie pozostawia piętno nie do wyobrażenia ludzkim umysłem. A na wstępnie do takiej ogromnej hali siedział sobie staruszek z laseczką, siedział za takim przepierzeniem małym, że miał dobry dostęp do każdego, który obok niego przechodził i jak nie było „ordnung must sein” to oczywiście niejeden tą laseczką otrzymał razy. No i dochodziliśmy do stołów takich ustawionych, tam trzeba było bagaż wysypać, a rodziców oczywiście z boku ustawiano i kontrola. Oczywiście dokumenty, spisywanie, to co miałeś odbierali, dawali nowe, rejestrowali wszystkich i od razu ustalali gdzie kto ma pójść. Bo oczywiście każdy miał prawdopodobnie – ja tego nie widziałam bo nie byłam na tyle sprytna jeszcze wtedy, żeby zaobserwować, że każdy musiał mieć dopisane na liście jakieś uwagi, gdzie ma być skierowany. Część brali do takich obozów, część do innych, a myśmy byli w tej rodzinie w nieszczęśliwym takim układzie, żeśmy się dostali do obozu w Konstantynowie…

Dojazd z Łodzi do tego obozu był takim tramwajem jednotorowym, całą noc nas dowozili do tego obozu. Całe szczęście, że wtedy nie padał deszcz, bo byśmy musieli pod murem tego obozu (to była taka ogromna hala fabryczna) i pod murem tej fabryki żeśmy stali i oczekiwali aż ta cała ekipa, która nadzorowała tym obozem prowadziła rejestrację. A jeszcze muszę dodać, że do tego obozu na Kopernika w jakiś sposób dotarła do nas matka. Wtedy nam się trochę rozjaśniły umysły i serca, że nareszcie nie jesteśmy sami, bo ojciec był jako mężczyzna sam, a my dzieci byliśmy takie zagubione. I jak się matka zjawiła to było trochę raźniej i nam już towarzyszyła cały czas. I wtedy w Konstantynowie zaczęto oczywiście obliczać, ile na taką daną halę można tych ludzi wpędzić. Bezlitośnie pchali i pchali, a ludzie stali w szeregu. Chyba w nocy, żeby się przewrócić trzeba było razem na rozkaz się przewracać, bo tam nie było w ogóle miejsca. Jeden za drugim, jak śledzie w beczce ulokowane. Przykre to, ale niestety taka prawda. Higieny żadnej. Absolutnie. Nie ma wody bieżącej, jedna pompa, a mieściło się w tym czasie pięć tysięcy ludzi. Z tym, że jedni mówią, że było pięć tysięcy, a inni, że siedem. Ja przecież ich nie liczyłam, takie informacje zapamiętałam tylko z rozmów, bo tego nikt nie przekazywał. Mało tego – jedna latryna na tyle tysięcy ludzi. I jak pierwsze dni nas zaczęli karmić, to pierwsza rzecz oczywiście natychmiast był dur brzuszny. Więc proszę sobie wyobrazić z drugiego piętra zejść do latryny, gdzie oczywiście nie ma mowy, żeby do niej wejść, bo przecież kolejka stoi. No więc nieraz nie było po co iść już do tej latryny… A nie ma się czym umyć! Nie ma niestety wody, a jeżeli ta pompa działa to ma niestety tylko zimną wodę i nie warunków żeby się umyć. No warunki poniżej krytyki i wyobraźni ludzkiej. Taką higienę stworzyli i oni, ja czytam niektóre materiały, przyszli, żeby nas pouczać jak my mamy żyć i nam nieść nową cywilizację… I takie warunki stworzyli ludziom. Jedzenie… To już nawet nie ma co mówić, czarna kawa codziennie rano, wieczór i kawałek chleba. Na początku było więcej tego chleba… Ludzie musieli dowozić wodę do picia – tzn. do picia to nam nie dawali, tylko do gotowania – takimi beczkowozami i ludzie sami byli w zaprzęgu. Więc dowozili gdzieś z miasta tą wodę i jak dowozili tą wodę to się dowiadywali co nieco. Dowiedzieli się też że jest wojna ze wschodem, no to trochę nadziei w nas wstąpiło, że może się ta wojna szybciej skończy. Ale ona trwała jeszcze długo. Trudno o tym opowiadać, bo to się nieraz głos załamuje w człowieku, kiedy musi sobie to odświeżać. A jedynymi towarzyszami naszymi były tylko wszy. Nic poza tym. Robactwo było tak straszne, że to się nie da opowiedzieć…

Nazywam się Tadeusz Staśkowiak. Urodziłem się 26 marca 1934 roku w Sulęcinku, pow. Środa w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec Kazimierz, matka Zofia z domu Sobkowiak. Miałem dwóch starszych braci: Juliusz ur. w 1931 roku i Adama ur. w 1932 roku. Z wykształcenia jestem ekonomistą. Bezpartyjny, żona Emilia, córka Ewa – zamężna. Dwoje wnucząt: Maciej i Olga.

Mając 10 miesięcy zachorowałem ciężko na ropne zapalenie opon mózgowych. Groził mi niedorozwój umysłowy, cudem jednak z tego wyszedłem. Ale choroba nie odpuściła – przyszło ostre, ropne zapalenie stawów. Skutek pozostał na całe życie – niepełnosprawność narządów ruchu. Mimo to, a może dlatego starałem się moje życie publiczne wypełnić aktywną pracą. Najmłodsze lata dziecięce spędziłem w Sulęcinku.

Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej, mój ojciec, jako kierownik miejscowej szkoły znalazł się na gestapowskiej liście ludzi przewidzianych do rozstrzelania 20 października 1939 roku, na średzkim Starym Rynku. Ostrzeżony tym przeznaczeniem uciekł rowerem pod Kutno, a potem przez całą okupację ukrywał się u swojej siostry w Poznaniu, przy ul. Małeckiego, z widokiem na rynek Łazarski. Z tym okresem wiąże się pewne spostrzeżenie. Niektórzy nie wierzą w opatrzność boską, a jednak ona jest. Otóż kiedy mój ojciec ukrywał się, w zasadzie całe dni spędzał w piwnicy i zajmował się majstrowaniem zabawek. Dla ukrycia swej tożsamości miał wyrobionych kilka dowodów osobistych, każdy na inne nazwisko. […] Z późniejszych, już po wojnie, opowiadań dowiedziałem się, że mój ojciec – w czasie ukrywania się w Poznaniu – był działaczem konspiracji. I chociaż potem, już po wojnie, znajomym opowiadał swoje przeżycia, podawał różne nazwiska, może pseudonimy, to ja jako jedenasto- dwunastoletni letni dzieciak niewiele z tego rozumiałem. Nie udało mi się ustalić do jakiej organizacji należał, ale wiem, że miał łączność z Edmundem Bembnistą ze Środy, który w tym samym czasie ukrywał się również w Poznaniu,  w domu na działkach przy ul. Lodowej, tj. po drugiej stronie Rynku Łazarskiego. Przy jego pomocy ojciec mój potajemnie spotykał się z osadzonym w areszcie domowym arcybiskupem Dymkiem, któremu przekazywał informacje z nasłuchu radia BBC.

My zaś, tzn. mama i troje jej dzieci, kiedy na początku września 1939 roku nasz ojciec uciekł pod Kutno, przy pomocy rodziców mamy, mieszkaliśmy w Zaniemyślu na jednym pokoju w rozpadającej się ruderze. Tam, w roku 1942, rozpocząłem naukę w szkole niemieckiej, trwała ona zaledwie rok. Potem w tajnym nauczaniu uczyłem się po polsku. Uczyła nas, tj. mnie i moich braci, pani Nawrocka – przed wojną profesorka w średzkim gimnazjum. Lekcje odbywały się w naszym domu nieregularnie. Po każdej lekcji ustalano następny termin zajęć. Ponadto jako dziewięcioletni chłopiec pracowałem u Niemki – pani Roll, której mąż był na froncie, a ona zajmowała się kolportażem niemieckiej prasy.Ja te gazety roznosiłem po niemieckich domach. Jak się okazuje, nie wszyscy Niemcy byli źli. Zawsze  ostatnią gazetę niosłem aż na Zwolę, po drugiej stronie jeziora do niemieckiego nauczyciela o nazwisku Gellert. Był to dobry człowiek, pozwalał mi się bawić z jego dziećmi, dawał mi jeść, a kiedy odchodziłem zawsze dawał mi coś na drogę.

W Zaniemyślu mieszkaliśmy, jak już powiedziałem, w jednym pokoju w siedem osób: dziadek, babcia (rodzice mojej mamy), mama, mamy siostra i nas troje dzieci. Życie było trudne, pracowała tylko ciocia, więc stale brakowało pieniędzy. Niedosyt ten nieco łagodził przydomowy ogródek, gdzie uprawialiśmy warzywa na własne potrzeby oraz posiadaliśmy kozę, która dawała nam mleko, i którą latem – my chłopcy – paśliśmy na podzaniemyskich łąkach Chmielniki. Mieliśmy także kury, a po zakończeniu żniw chodziliśmy na pola i zbieraliśmy niezgrabione, pojedyncze kłosy zboża, które później w domu kruszyliśmy, a następnie mama ziarna te meliła na młynku od kawy i mieliśmy mąkę.

Kilkakrotnie wraz z braćmi byłem zatrzymywany i bity przez niemieckich policjantów, by wymusić od nas informacje o miejscu pobytu ojca. A, że my adresu tego na prawdę nie znaliśmy – znała go tylko mama i najwierniejszy przyjaciel z Sulęcinka Franciszek Przybylski –  więc po wyzwoleniu Polski, w lutym 1945 roku cała uszczęśliwiona rodzina znalazła się znów w Sulęcinku. Ojciec natychmiast przystąpił do organizowania polskiej szkoły, a także wrócił do pracy społecznej. Znów chwycił za batutę i dyrygował chórem Głos znad Warty, którym z resztą kierował jeszcze przed wojną, i znów, jak wtedy zdobywał cenne wyróżnienia i nagrody.

 

 

 

 

 

 

W dniu wybuchu wojny ja miałem niespełna 6 lat. Mieszkaliśmy w Środzie na ul. Kościuszki. Między dzisiejszą ul. Paderewskiego, a ul. Poselską. Poselskiej w ogóle nie było. Naprzeciw naszych domków, były pola. Nie było jeszcze szkoły, tylko normalne pola ze zbożem i ziemniakami. I tak się szczęśliwie złożyło, zacznę od tego, że w sierpniu rodzice skończyli budowę takiego budynku gospodarczego. To był taki podłużny budynek w podwórzu, z przodu miał wejście i okno, a z tyłu miał wejście i dwa okna. Świeżo wymalowany. To nas uratowało. I mieliśmy ogród, jakieś 100-120 m, ogrodzony. Wszyscy mieli takie same w tym rzędzie domów. Z tym, że rodzice nie uprawiali niczego tylko mieli drzewa owocowe różne, krzewy owocowe różne. No i trawniki. Na tym koniec. I altankę w tych drzewach.

 

Na początku grudnia 1939 roku, walił ktoś w drzwi, pamiętam. Przyszło Gestapo i zarządzili, że mamy się pakować… A odezwał się taki żołnierz wysoki rangą, słuchali go. I pyta się ojca (a muszę zaznaczyć, że rodzice, zarówno mama, jak i tata znali perfekt niemiecki) czy ma gdzieś tu znajomych, kolegów, rodzinę. No bo musimy się wyprowadzić. Ci panowie nas zabierają. A na to, podobno, się odezwał ojciec i mówi, że ma pomieszczenie nowo wybudowane i czy mógłby tam zamieszkać, w podwórzu. Poszedł zobaczyć i zgodził się… Jak się potem okazało to był Obersturmbannfuhrer SS po cywilnemu, czyli podpułkownik SS Carl Lincke, do dziś pamiętam, w okularach. I chodził ubrany po cywilnemu, tylko miał przypięta odznakę SS i coś tam jeszcze – trupią czaszkę. Pracował w tym Gestapo Poznańskim. Dojeżdżał. Miał samochód, chodził po cywilnemu. Z czasem się okazało, że zarówno średzka policja, jak i średzkie Gestapo, drżeli przed nim, bali się go – tak mi ojciec mówił. Bo skąd ja mogłem wiedzieć. 

 

No to zabraliśmy jakieś meble i zamieszkaliśmy w tym nowo wybudowanym budynku. Sąsiedzi, których później powyrzucali z tych ich mieszkań, domków, pomagali nam się tam urządzić. Na drugi dzień, dosłownie, on sam przyjechał z dwoma jakimiś i ustawiali jeszcze coś, poprawiali tam te meble. Coś przywieźli jeszcze, mieliśmy trzy pokoje, i to wszystko zajął, kompletnie. Mieliśmy piwnicę, murowaną, pod podłogą z oknem małym, płaskim na zewnątrz. Bardzo dobrze, że to okno było. Być może, że nie zwrócili uwagi, albo zlekceważyli, tam było światło, normalnie światło się włączało, ale także kontakty. I to było bezcenne. Później się okazało. Trzymaliśmy tam ziemniaki, buraki, takie rzeczy. No i ten facet, ten SS-man zażądał, że on by chciał, skoro tu mieszkamy, żeby mama gotowała mu, przygotowywała śniadania, obiady, kolacje. Najpierw nie było kartek żadnych żywnościowych, ale później były. No ale oni mieli zupełnie inne. Bo to według kartki, oczywiście. No to gotowała. Bardzo był zadowolony. Myśmy tam mieszkali. W 41. roku chyba już, ojciec przyszedł z dwoma jeszcze, potem się okazało, że to byli panowie Szczepaniak i Szukalski z AK. I łącznie z ojcem, ojciec mój się nazywał wiadomo Maćkowiak, i też Stanisław. [śmiech] I oglądali piwnice. Ziemniaki i co tam było, wszystko wywalili. Trochę zostawili w narożniku. Ja nie wiedziałem po co, ale później się dowiedziałem. Tam zainstalowali radiostację AK-owską. W Środzie była centrala na Śrem, na Jarocin, na Wrześnię, na Poznań nawet. Londyn nadawał, po angielsku i po polsku. No ojciec znał, jak się potem okazało, słabo, ale tam przychodził taki młodzieniec, po liceum, co znał angielski. Syn, teraz nie umiem powiedzieć, czy to był Szukalskiego czy Szczepaniaka. Z tym, że dziwny, szczęśliwy traf sytuacji dla moich rodziców. Poczynając od tego zamieszkania, tych obiadów, tej instalacji radiostacji nadawczo-odbiorczej. Jak mówił ojciec, był radio-technikem. I wszystko obsługiwać umiał. To co było przed wojną. Ta piwnica i ten Gestapowiec. Nie do wiary. Wszystko co dostawał, łącznie z pieczywem, plackami na sobotę, niedzielę – czasami go nie było cały tydzień z resztą – to to wszystko mi dawał… 

Jestem córką Stanisława Machajewskiego i Bronisławy z Burzyńskich. Chciałabym opowiedzieć o rodzinie ze strony ojca. Mój dziadek, Walenty, miał za żonę Martę Leporowską i z tego małżeństwa było czterech synów. Ale to było drugie małżeństwo. Mój dziad z pierwszego małżeństwa miał dwóch synów: Romana i Ludwika, którzy już jako dorośli mężczyźni wyjechali do Niemiec. W Dreźnie mieli rozlewnię różnych wód, potem stamtąd wyjechali do Ameryki. Mój dziad, jeszcze jako wdowiec pojechał za synami do Ameryki, jednak bardzo szybko wrócił. Walenty, był kowalem i mieszkał w Krerowie. Tam też miał swój mały interesik. Po ślubie z Martą Leporowską  przywędrował do Środy. Z tego małżeństwa urodziło się czterech synów: Franciszek, Marian, Stanisław i Stefan. Dziadek zmarł w 1913 roku i babcia została sama z czterema chłopakami. Ojciec miał wtedy 13 lat i babcia Marta oddała go pod opiekę Ludwikowi Leporowskiemu, realizując testament swojego męża Walentego.

Ludwik Leporowski rzeczywiście zajął się młodym człowiekiem i wyprowadził go na bardzo dobrą drogę. Wyuczył go zawodu. Ojciec chodził do szkoły, oczywiście niemieckiej, bo to były czasy jeszcze przedpowstańcze. Nadszedł czas Powstania Wielkopolskiego: Stanisław i jego bracia, Franciszek i Marian – wzięli w nim udział. I wszyscy szczęśliwie wrócili. No ale czasy między powstaniem, a wojną 39 roku to były czasy takie, w których ojciec najpierw nabierał rozsądku życiowego, bo to musiał się wszystkiego jeszcze bardzo uczyć. Ale ponieważ miał pewne podstawy, ten kręgosłup już ułożony, także wiedział czym się zająć i co robić. Ojciec jako młody człowiek zajął się Powstańcami i zaczął współpracować z księdzem Meissnerem, a którym postanowili stworzyć kwaterę powstańczą. W 1935 roku miejsce zostało wykupione i zaczęła się praca nad wymurowanie muru, posadzeniem drzew itd. Mój ojciec bardzo zaangażował się w tą sprawę i został prezesem Towarzystwa Powstańczego. I przyszedł rok 1939. Zaraz na początku wojny zmarła jego mama Marta i została pochowana na cmentarzu w Środzie, tam gdzie był pochowany już dziadek. A moi rodzice w związku z tym, że ojciec był tym prezesem musieli uciekać….

Właściwie to nie wiedzieli w ogóle co mają ze sobą zrobić na samym początku, ale w Zberkach koło Środy zarządcą tego gospodarstwa był Niemiec, kolega ojca, z którym ojciec współpracował. Właśnie w tych Zberkach kolega ojca powiedział mu, że musi uciec, ponieważ jest na liście osób do rozstrzelania. Jeszcze dobrze wojna się nie zaczęła, a już to wszystko mieli Niemcy zorganizowane.

Wtedy moi rodzice wyjechali. Pod Kutnem zatrzymali ich Niemcy, bo było bombardowanie… Jak zaczęło się to bombardowanie, rodzice wyskoczyli z samochodu i uciekli w pole, między radlonki ziemniaków. Po chwili na miejsce przyjechali Niemcy i  sprawdzali kto ma broń. Nikt się nie zgłosił, ale jeden chłopak zaczął uciekać. Okazało się, że to był Żyd i miał pistolet, więc go zastrzelili. To już w ogóle było straszne dla wszystkich ludzi, którzy tam byli, że można tak bez problemu zabić człowieka. Mama zawsze opowiadała, że ona sobie nie wyobrażała jak to dalej będzie i co to się z tego wszystkiego stanie. I mówiła, że jakiś cud chyba nastąpił, bo nagle ci Niemcy odjechali i zostawili tych ludzi. No więc moi rodzice wtedy stamtąd postanowili wrócić. W Tadeuszewie zatrzymał ich taki rolnik i ostrzegł ich, że nie wolno im jechać do Środy, bo dom był już zajęty i czekali na nich Niemcy. Ten człowiek przechował rodziców, można tak powiedzieć, przez cały wrzesień i  październik w stodole. W końcu zdecydowali, że pójdą do Jarocina, gdzie mieszkała mojej mamy mama ze swoją drugą córką. […] Tam w Jarocinie mieszkał jeszcze sąsiad, który nazywał się Choinka i akurat zmarł. On był mniej więcej w tym samym wieku co ojciec, ojciec był 1900 rocznik, a tamten pan był 1894 czy 1896. Rodzina dała ojcu jego dokumenty i na tych dokumentach rodzice wyruszyli w dalszą podróż pociągiem…

 

Urodziłem się w Sulęcinie w 1932 roku. W Sulęcinie moja rodzina mieszkała do 1938 roku, kiedy to przeprowadziliśmy się do Jarosławca. Tam mieszkaliśmy przez całą wojnę.

W 1939 roku miałem pójść do szkoły, ale wybuchła wojna. Inni chodzili do szkoły, a ja nie, bo prawie całą wojnę, od 1942 roku, jako młodociany pracowałem w Jarosławcu. To były różne prace. Zaczęło się od wyrywania zielska w polu, potem pracowałem w oborze i w polu opyłaczem. To jest urządzenie do wycinania zielska… Rośliny rosły rządkami, a pomiędzy tymi rządkami jechała maszyna. Jeden człowiek kierował, a ja chodziłem z boku z jednej strony, z drugiej strony ktoś inny. Potem to były różne roboty: trzeba było zamiatać, sprzątać, czyścić na przykład buraki – teraz u nas się tego nie stosuje. Teraz bierze się z pola wsypie się do koryta jest jakie jest, ziemię ma. A Niemcy to kazali jednak oskrobać, żeby było bez ziemi. I jeszcze takie były – to mi się bardzo podobało –  traktory. W Jarosławcu mieli wiele traktorów, ale jeden szedł na holzgas. Zamiast paliwa, spalało się drewno, tliło się i to stwarzało ten napęd. I to mi się podobało, bo oni cieli drzewo na plastry grubości mniej więcej do 5 cm, a potem łupałem to na drobne kawałki i to we worki pakowałem. Potem na pole ktoś zabierał pięć – sześć worków. I też pamiętam, że we wojnę na Rynku Starym był przystanek autobusowy. Bo główna trasa jechała ulicą Dąbrowskiego i na Starym Rynku był przystanek i jechał dalej. Jechali Kilińskiego, Kórnicką i do Poznania. No i tak samo do góry, na autobusie mieli worki  naukładane. I też pamiętam, że w Środzie kierowca wyszedł, przepchał i nasypał zamknął wszystko i jechali dalej…

Pod koniec wojny w Jarosławcu pojawiły się maszyny. Wtedy już nie rąbałem, to maszyna przecinała te klocki. Ale przez całą wojnę robiłem rozmaite prace. I na snopowiązałce pracowałem. To jest maszyna, która na żniwach kosiła i to trzeba było na zakręcie te snopki odrzucać, żeby czasem nie najechać tą maszyną traktorem czy końmi, żeby nie wykruszyło się zboże. Niemcy pod tym względem byli bardzo oszczędni… Ale za dużo nie chwalę, bo dostałem też od nich. Nakopali mi raz… Jak przyszedłem z Jarosławca do Środy na zakupy, bo tam nie było sklepu. Trzeba było przyjść. Matka mnie wysłała do miasta, żebym coś kupił, a kuzynkę miałem tam to z nią szedłem. Wtedy akurat szedłem do kuzynki i na ulicy Piłsudskiego z jednej strony szedł Niemiec, taki wysoki chłopak. Ja przypuszczam, że to był Hitlerjugend. On przechodził z jednej strony, ja z drugiej i tak na środku drogi się spotkaliśmy i tam mnie zaczął okładać. Z okna jednego domku patrzyła kobieta, starsza osoba, ona to zobaczyła i krzyczy: „Ty chamie, co robisz!” – przybiegła i obroniła mnie. Więc potem poszedł sobie, ale to pamiętam kopany byłem, obity. On pewno myślał, że ja polecę i z daleka będę mu się tam kłaniać.

A w Jarosławcu jak was Niemcy traktowali?

No niby tam ludzie jako tako mieli, nie powiem. Jakoś sobie tam żyli, ale jeśli chodzi o szkołę to ja dopiero w 1945 roku, w lutym, zacząłem chodzić do pierwszej klasy. No i tam w pierwszej klasie byłem dosyć długo, bo chyba 2 dni. W drugiej byłem jeszcze krócej, bo tylko 1 dzień. W trzeciej klasie byłem do czerwca, a po wakacjach poszedłem do czwartej klasy i po roku przyszedłem do Środy i chodziłem do klasy piątej „b”. I się na tym skończyło, bo było za dużo ludzi – nie było miejsca i trzeba było szukać innej. Ja poszedłem od razu do zawodowej szkoły. Niektórzy szli do klasy wstępnej, a że ja miałem troszeczkę tych klas ukończonych to poszedłem od razu do pierwszej klasy. Także potem taki kurs tylko był. A ja chodziłem normalnie przez 3 lata do szkoły zawodowej. I po ukończeniu pracowałem u majstra Dzikowskiego…

 

Muzeum Ziemi Średzkiej „Dwór w Koszutach” bierze udział w międzymuzealnym projekcie „Czytanie obrazów”, prowadzonym przez Fundację Kultury bez Barier! Dzięki temu na stronie www.czytanieobrazow.pl znaleźć można audiodeskrypcje, tłumaczenia na język migowy oraz opisy w tekście prostym, do wybranych eksponatów z naszej instytucji oraz wielu innych muzeów i galerii.

Eksponaty z naszego muzeum znajdują się tutaj: https://czytanieobrazow.pl/instytucje/muzeum-ziemi-sredzkiej-dwor-w-koszutach/

 

Realizatorem projektu Czytanie Obrazów jest Fundacja Kultury bez Barier we współpracy z Muzeum Ziemi Średzkiej „Dwór w Koszutach”. Projekt dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach programu Kultura Cyfrowa

 

 

logo Fundacja Kultury bez barier

Logo Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pracę w Fagamecie w Poznaniu, w Dziale Technologicznym, rozpocząłem 1 kwietnia 1967 roku . Po miesiącu mój szef, główny technolog, pan inżynier Kaźmierczak, złożył pozytywną opinię o mojej pracy, przewodniczący rady zagwarantował i przydzielono mi mieszkanie w zakładowym budynku, który miał być oddany w 1968 roku. Jednak zrezygnowałem z tego mieszkania zakładowego, bo wolałem nie łączyć się tak mocno ze Stomilem. Wtedy nie wiedziałem, że przepracuję tam trzydzieści parę lat…

W czasie od kwietnia 1967 roku do października, może listopada 1968 roku dojeżdżałem do Poznania. Stomil się przenosił, można powiedzieć, pioniersko. Bo przenosiliśmy się na ruchu, żeby nie wstrzymywać produkcji do zakładów oponiarskich do Dębicy, Olsztyna, Poznania. Robiliśmy w Poznaniu nadprodukcję i na ten okres przenoszenia poszczególnych wydziałów tak to zgraliśmy, że nie było problemu z dostarczaniem. Otwarcie oficjalne było w 1968 roku, nie pamiętam dokładnej daty. To było piękne otwarcie na hali produkcyjnej wśród maszyn. No zaczęła się działalność tu w Środzie. Ponieważ Zakład Stomil podlegał wtedy pod Ministerstwo Przemysłu Chemicznego to my byliśmy jako jedyny zakład metalowy w branży gumowej. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale przez krótki czas Fagamet przechodząc do Środy nazywał się Zakłady Przemysłu Gumowego Gumet. Później, jak dyrektorem Zjednoczenia w Łodzi został pan Olejniczak, to wszystkie zakłady gumowe za zgodą Stomila poznańskiego (bo Stomil przed wojną miał tylko i wyłącznie Stomil poznański i to było zagwarantowane w umowie nazewnictwa) wszystkie zakłady branży gumowej, takie jak Dębica, Olsztyn, Wolbrom, Warszawa, Stomil poznański i my, przyjęliśmy nazwę Stomil. Podlegaliśmy bezpośrednio pod Zjednoczenie Przemysłu Gumowego w Stomilu. Wtedy ta hierarchia była następująca: Zakład, Zjednoczenie, Ministerstwo. I tak to się toczyło do przemian ustrojowych.

Od 1968 roku stale się rozwijaliśmy. Pierwsze maszyny, urządzenia, te które przyszły z Poznania to były proste maszyny, rewolwerówki, proste urządzenia. A my stawialiśmy na nowoczesność, wydajność i jakość. My jako Stomil braliśmy udział w Międzynarodowych Targach Poznańskich, które były raz w roku w okolicach czerwca. I były też dwa razy targi krajowe: wiosenne i jesienne. Mieliśmy swoją ekspozycję wystawową, a my jako kadra techniczna, mieliśmy obowiązek brania udziału w Targach Międzynarodowych, przynajmniej dwa dni. I służbowo jeździliśmy na Targi, tam śledziliśmy postępy w tej dziedzinie za granicą, szczególnie w zasadzie to były Niemcy, Francja, Szwajcaria, czyli kraje w których pojawiały się nowinki. I najpierw sprowadziliśmy z Niemiec automaty tokarskie i przezbrajaliśmy produkcję. Później cały czas byliśmy na etapie poszukiwań, co jeszcze. Bo dzisiaj, jak patrzę z perspektywy czasu to mamy wszystko, a przedtem, w tych latach 60’ początku lat 70’ to było ubogo. I też zaczęliśmy dodatkową produkcję różnego rodzaju gadżetów: urządzenia do badania jakości ogumienia, czyli wysokości bieżnika, później okulary kąpielowe, które nam wtedy testowała znana poznańska pływaczka pani Zarzeczańska. Także ta działalność była, powiedzmy, poszukiwawcza. I cały czas coś robiliśmy nowego.

Mieliśmy wspaniałego dyrektora pana Szkudlarczyka. Ja jestem przekonany, że gdyby pan Szkudlarczyk nie zginął w 1982 roku w wypadku, to Stomil byłby do dnia dzisiejszego prężną firmą w Środzie. Bo to był człowiek, który żył Stomilem. On to napędzał. On nas wszystkich dopingował. Oczywiście zdarzało się, że były męskie rozmowy, ale ja nie narzekam. Wolałem trzy razy coś zrobić, żeby było dobrze, niż coś przeoczyć. Dzięki niemu Stomil prężnie się rozwijał i przy tych sprawach produkcyjnych jeszcze duży nacisk kładł na sprawy ludzkie. Na przykład zawsze w czerwcu, na Dzień Chemika zapraszaliśmy byłych pracowników – emerytów na  spotkania. Oni sobie przyjeżdżali, zwiedzali zakład i też oczy nie raz przecierali, że pracował na jakiejś zwykłej rewolwerówce, a teraz już jest automat, który robi sto razy więcej. To była jedna z tych działalności. Druga rzecz, żeby zintegrować nas jako załogę organizowano: dzień dziecka, czy dzień kobiet. Ponadto mieliśmy w Stomilu przychodnię lekarsko-stomatologiczną i też dyrektor zawsze na Dzień Służby Zdrowia prosił tą kadrę lekarzy, stomatologa i organizował spotkanie. I ja to pamiętam doskonale, bo już wtedy robiłem zdjęcia…

 

Czarno-białe zdjęcie ludzi zgromadzonych na trawie, w tle namioty. Na pierwszym planie w szeregu, trzymając się za ręce stoją dzieci i dorosłe kobiety. Większość się uśmiecha.

Dzień dziecka dla dzieci pracowników Stomila. Spartakiada w ośrodku wypoczynkowym w Zaniemyślu-Zwoli, 1988 rok,      fot. Józef Odalanowski

 

 

 

 

Urodziłem się 15 marca 1933 roku w Poznaniu. Moje siostry obydwie też urodziły się w Poznaniu. Natomiast ojciec i cała jego rodzina pochodzi z Kresów. Z województwa lwowskiego. Ojciec urodził się we Lwowie. Natomiast mama urodziła się we Wrocławiu, wtedy to miasto nazywało się Breslau.

Tata [Marian Stanisław Połowicz] ukończył akademię rolniczą w Dublanach. Tam był najpierw asystentem profesora Miecznikowskiego, tego, który odkrył chorobę mozaikową tytoniu (i ze Stanów Zjednoczonych wtedy dostał za to całkiem niezłe pieniądze). Później ojciec pracował i był zarządcą dóbr barona Goetz’a-Okocimskiego. To był duży klucz majątków. Ojca praca ta bardzo satysfakcjonowała, bo tam nawet ich bydło, czy konie, czy owce jechały na wystawy rolnicze w Berlinie. Tyle, że ojciec był sympatykiem Stronnictwa Ludowego. Warto przeczytać życiorys mojego ojca. Bo ja tego nie wiedziałem, byłem bardzo zaskoczony wieloma szczegółami z życia ojca. Bo on bardzo nie lubił o sobie mówić. I były takie ciekawe rzeczy, które ja na przykład zapamiętałem. Ojciec mi opowiadał, jak na przykład Kozacy szarżowali, rozpędzali demonstracje Polaków za czasów jeszcze carskiej Rosji. To jak szablą uderzali, to nie ostrzem tylko płazem. I jeszcze, jak były te wybory i startowało tam chyba ze 20 partii, to ojciec jako student poszedł na wioskę agitować, żeby głosować na kandydata ludowców. I jak się spotkał tam z pracownikami tego majątku, bo to wtedy były majątki w rękach prywatnych właścicieli, to jeden z tych ludzi powiedział do niego: „Słuchej no. Ty chcesz, żeby głosować na ludowca. A ja będę głosował na pana hrabiego”. Ojciec mówi: „No jak to, ty fornal i chcesz głosować na pana hrabiego?” – „Tak, chcę głosować na pana hrabiego. A wiesz dlaczego? Bo pan hrabia ma wszystkiego potąd [wskazuje czubek głowy], dlatego on nie będzie kradł. Tylko będzie myślał nie raz jak ulżyć takim ludziom jak my. Natomiast jak do władzy się dorwie ktoś taki jak ty, czy ja, to tylko będzie myślał, żeby kraść”. I w sumie w tej myśli, tego człowieka, prostego człowieka, jest dużo racji….

Ojciec u tego barona Goetza bardzo sobie tą pracę chwalił i o nim bardzo dobrze też mówił. Ale ojciec wystąpił o podwyżkę płac dla służby tego barona. A baron do ojca mówi tak: „Panie rządco. Przecież jak im coś brakuje to oni sobie dokradną”. To ojciec się obruszył i powiedział: „To ponieważ jak u pana pracuję to pan uważa też, że ja kradnę” i wypowiedział pracę. No i wziął walizkę i maszerował z tą walizką. Do stacji kolejowej było wiele kilometrów. I mówił, że jak szedł to nadjechała powózka, piękne dwa konie arabskie zaprzężone i ten co powoził mówi: „Pan baron mówi, żeby pan rządca wrócił”. A ojciec powiedział „nie”, chociaż przykro mu było i mówił, że może głupio zrobił. Wtedy ojciec przeszedł do szkolnictwa.

Najpierw uruchomił szkołę rolniczą w Odolanowie. I później też uruchomił tu szkołę rolniczą w Środzie. Ale wtedy brat mojej mamy, który był w stopniu majora w sztabie generała Sosnkowskiego i on ostrzegł moich rodziców, żeby uciekali ze Środy. Uciekliśmy do dziadków, tzn. rodziców mojej mamy, którzy mieszkali we Lwowie na ul. Żółkiewskiej jak pamiętam. W 1939 roku. Jak pamiętam, to był ostatni transport kolejowy… Na kilka dni przed wybuchem wojny. I myśmy tam uciekli do dziadków, i całe szczęście, bo ojciec ponoć był na liście osób do rozstrzelania tutaj w Środzie…

Urodziłam się w Jaszkowie w 1936 roku. Moi rodzice pracowali dla dziedziczki, która posiadała pałacyk w Zaniemyślu. Później zamieszkaliśmy w Środzie na ulicy Kasprzaka. I tam właśnie Niemcy, na początku II wojny światowej, przyszli w nocy i zapukali do drzwi. Kolbami, bo oni uderzali w drzwi kolbami. Mamie tak trzęsły się ręce, że nie mogła zapalić lampy. Tam nie było jeszcze elektryczności, może w Środzie tak, ale na pewno nie było na przedmieściach. Po pewnym czasie lampa się zapaliła, Niemcy weszli i powiedzieli – Ubierać się, nie zabierać dużo rzeczy, tylko potrzebne i wychodzimy. Ja byłam malutka, leżałam pod pierzyną i zaczęłam płakać. I ten jeden żołnierz, a było ich dwóch, popatrzył na mnie i powiedział, żeby zabrać poduszkę i pierzynę. Mama włożyła co mogła do worka i poszliśmy. Najpierw gromadzili nas na rynku, przed sądem, a później prowadzili do cukrowni. Stamtąd na pociąg i wszyscy na tych bagażach pojechaliśmy do Konstantynowa koło Łodzi.

I jak wspominał mój starszy brat, Michał, który więcej pamięta tam była fabryka i tam nas rozlokowano. Wspominam relacje mojej mamy i Michała, bo ja w tym czasie byłam małym dzieckiem. Z tej podróży pamiętam głównie wieżę wodociągową. Wracając do Konstantynowa. Tam nas rozlokowano. Ale zanim to się stało to musieliśmy przejść kontrolę. I tam byli rzeźnicy, piekarze ze Środy. Raczej elita. My byliśmy bardzo ubodzy. Wszyscy musieli oddawać swoje pieniądze. To jest wspomnienie Michała. I kiedy tam staliśmy, to widzieliśmy, że jeden mężczyzna, który nie oddał wszystkim pieniędzy został pobity. Kolejni już oddawali wszystkie pieniądze. I przyszło do naszego ojca, który powiedział, że ma 5 marek. Żołnierz widząc, że jest biedny, kazał mu je zachować. I 5 marek to nie były pieniądze… I wtedy już rozlokowaliśmy się. Leżeliśmy na podłodze. Właściwie na betonie. Tam był tylko beton i mała warstewka słomy, czy czegoś podobnego. To było tak zrobione, że była wąska ścieżka i po obu stronach ludzie.

W tym obozie był głód. Może nie na samym początku, bo ludzie mieli ze sobą zapasy, a na środku przy kranie z wodą stały beczki. Dostawaliśmy takie małe kliniki chleba. Był to chleb okrągły, pokrojony na kliniki. Dorosły dostał większą, ja, jako dziecko dostałam mniejszą. I widziałam, że ludzie ten chleb zostawiali. To zwróciło moją uwagę. To nie trwało długo, dlatego że ludzie wygłodnieli, albo nam porcje zmniejszyli. Tego już nie wiem. A zupa była taka, jakby sama woda. Także był głód. I były wszy. A wszy były duże, z krzyżem na plecach. To znaczy ta krew tak się czarna zaznaczała na nich.

Tam byliśmy dosyć długo. Tak długo byliśmy, że noga mi urosła i mama wycięła mi przód z buta, żeby palec mógł wychodzić. A że byłam bardzo wścibska i wszędzie mnie było pełno to miałam taką sytuację. To mógł być kwiecień, kobiety wygrzewały się pod murem, żeby tego słońca trochę złapać. Mogła to być końcówka marca. Wiem, że było słonecznie. I kiedy kobiety sobie tam trajlowały o swoich rzeczach, ja się nudziłam. Pamiętam, że byłam bardzo głodna. I zobaczyłam, że szedł SS-man, co taki niedobry był. Szedł, a ja okrążyłam te kobiety, one nie zwracały na mnie uwagi, wyszłam temu SS-manowi naprzeciw i powiedziałam że jestem głodna. On na mnie popatrzył – a to był niedobry człowiek – i powiedział, że mam iść z nim. Poszłam z nim do kuchni. Byłam zadowolona. Poszłam do kuchni i w tej kuchni on powiedział, że mają mi chleba dać. One mi dały chleba, ale suchego, więc powiedziałam – ale ja z marmoladą chcę. A marmolada była chyba z buraków, ale była słodka. On spojrzał na nie i powiedział – z marmoladą. No i zauważył, że mi te palce wystają i zaprowadził mnie do trupiarni. A tam w trupiarni były kupki z rzeczami. Jak ludzie umierali to tam te rzeczy wszystkie rzucali. Ale ja sobie nie zdawałam sprawy, gdzie idziemy. Tylko mama wiedziała, co to za miejsce. Jak mnie zobaczyła, to jej serce zamarło. A on tym swoim pejczem szukał bucików w tej trupiarni. Znalazł, kazał mi założyć. No to ja cupnęłam, założyłam buty i powiedział – A teraz raus!

A ja zapomniałam swoich butów wziąć. Już byłam przy wejściu, ale wróciłam jak cugowiec z powrotem, złapałam swoje buty i wtenczas sprint! I uciekłam. A on zaczął się śmiać. Pierwszy raz widziałam, że ten człowiek się śmieje. Nigdy go nie widziałam śmiejącego się…

Mój dziadek, Aleksander Ciastowski, urodził się w 1878 roku. Pochodził z rodziny młynarskiej. Jego ojciec, Antoni, miał młyn w Jaszkowie koło Śremu. Mój dziadek uczył się zawodu pracując z rodzicami. Następnie prowadził młyn razem z braćmi, Franciszkiem i Nikodemem. Był współwłaścicielem młyna w Kórniku. Po jakimś czasie przeniósł się do Środy i pracował jako robotnik na wiatraku. Koleje losu rzuciły go do majątku Służyńskiego, do Lubasza koło Czarnkowa i tam pracował do wybuchu I wojny światowej. Kiedy wybuchła wojna, włączony został do armii niemieckiej i wysłany na front pod Verdun. Tam dostał się do niewoli i został umieszczony w koszarach wojskowych w południowo-zachodniej Francji. W 1917 roku dziadek zgłosił się do Armii Hallera. Po podpisaniu rozejmu w 1918 roku Aleksander Ciastowski wrócił szczęśliwie do Polski. Było to dokładnie 14 kwietnia 1919 roku.

Po powrocie do Środy zatrudnił się w młynie, który stał przy rynku w Środzie. Właścicielem był Józef Kiełczewski. Tutaj dziadek w zasadzie prowadził ten młyn. Dziadek był bardzo sumiennym, bardzo dobrym pracownikiem. Dlatego też w tym młynie pracował długo. Długo i dobrze, można powiedzieć. Żona Józefa Kiełczewskiego bardzo dziadka lubiła i ona mu wyznaczyła tą pracę. Był tam odpowiedzialny za wszystko.

Dziadek miał trzy córki i widocznie powodziło mu się dość dobrze, ponieważ w 1929 roku wybudował duży dom w Środzie przy obecnej ulicy Piłsudskiego. W czasie II wojny światowej już nie pracował. Jedynie jako specjalista ostrzył kamienie młynarskie w młynach. Na początku wojny Niemcy zajęli dom, a dziadka wyrzucili na inne mieszkanie do miasta. Moja mama miała już też swoją rodzinę i trafiła do innego domu. Cały ten nasz duży dom zajęli Niemcy. Mieszkali tam całą wojnę. Dziadek zmarł w roku 1952 i został pochowany  na cmentarzu w Środzie.

 

Mężczyźni stojący na schodach, w dwóch rzędach. Ubrani w mundury pruske i hełmy. Każdy przy nodze trzyma broń.

Aleksander Ciastowski w wojsku pruskim, stoi drugi od prawej strony w pierwszym rzędzie, 1914 rok.

 

Zapraszamy na wirtualny spacer po Dworze w Koszutach

Zapraszamy Państwa na wirtualny spacer, który przybliży uroki oraz niezwykłą atmosferę naszego muzeum. Podczas spaceru można odkryć ciekawe miejsca, poznać niesamowite historie związane z Dworem a także sprawdzić swoją wiedzę w quizie, który dla Państwa przygotowaliśmy.