Maria Mielcarzewicz. O Ulicy Walki Młodych

Ulica Walki Młodych otrzymała tę nazwę po wojnie. W tej chwili nazywa się ulica Sejmikowa. Ale o tej nazwie w moim opowiadaniu nie będzie mowy, raczej o tej ulicy Walki Młodych, która mi się kojarzy bardzo z tą piosenką Piotra Fronczewskiego „Chłopcy z naszej ulicy” i dziewczęta też.

Zacznę może od domu vis a vis mojego domu, gdzie mieszkałam pod numerem numer 6, bo vis a vis tego domu była piekarnia. Właścicielem tej piekarni był… Ja nie będę używała pan, pani, tylko będę używała takich określeń jakie funkcjonowały wtedy. Ja mówię o czasach 1948 – 1954, do tak 1957 naj. Tak. O takim stanie, jak mniej więcej ta ulica moim zdaniem wyglądała.

Pierwsze to był piekarz. Słynny na całą Środę – Jasiu Książkiewicz, u którego były najlepsze lody! I szneki z glancem. To był Pan, który nie miał żony i nie miał swoich dzieci, ale miał siostrę Jadwisię, która prowadziła mu cały dom i taką pomoc w tej piekarni, Helutę, która pochodziła ze Zberek i w tym czasie za pierwsze pieniądze zarobione u Jasia Książkiewicza kupiła sobie motor! To była sensacja! Kobieta, młoda i ze Środy do Zberek i ze Zberek do Środy, na motocyklu. U Jasia Książkiewicza uczyło się bardzo dużo męskiej młodzieży zawodu. Myśmy nie mówili męska młodzież, tylko mówiliśmy „piekarczyki”.

Teraz opowiem jedno wydarzenie, a to już było bliżej lat pięćdziesiątych… Może pięćdziesiąt dwa. W rzeźnictwie mojego ojca, ponieważ dostawy trzody chlewnej były bardzo ograniczone, powstała taka firma Nutria i produkowała z króliczego mięsa  i z bobrowego mięsa fantastyczne wyroby. Fantastyczne! Poznań zabierał do ostatniej kiełbaski z warsztatów to co było wyprodukowane. Bardzo dobre. Ale żeby to zrobić, to musiały przychodzić transporty. Wagonami transporty królików i wagonami transporty bobrów. Króliki się transportuje w klatkach i te wszystkie klatki zostały z tego dworca przewiezione na nasze podwórze, które tam właśnie było w środku tego budynku i czekały. A przyjechały niedobrze, bo przyjechały chyba w piątek wieczorem czy w sobotę rano. tak jakoś. W niedzielę, pamiętam to jak dzisiaj, sąsiad Jachnik pukał do parapetu moich rodziców do sypialni „Wyjdź Stachu zobacz co się dzieje!”. Króliki, znalazły wyjście z klatek i wyprowadziły się przez bramę na ulicę, tu gdzie stała bóźnica i na Nowy Rynek i po chodnikach, bo te chodniki nie były pozbawione, tak jak teraz, że nie ma jednego chwaścika, tylko były chwasty i króliki wybrały się na śniadanie. Ale to było coś niesamowitego! Ci wszyscy chłopcy od tego Jasia Książkiewicza, nas już było paru w domu, w piżamach, goniliśmy te króliki po ulicach, gdzie się tylko dało. Oczywiście nie zebraliśmy, bo króliki sobie wybrały inną drogę. Też byli tacy, którym króliki były potrzebne, także awantura była niesamowita. Niedziela się zaczęła łapaniem królików. A najbardziej utkwił mi w pamięci moment, bo na Nowym Rynku stała lampa, w środku, wieloramienna i tam nigdy wokół tej lampy nie było wytarte przez konie, czy wyszczypane przez konie miejsce, i tam było bardzo dużo chwastów. Spod tych… Wyrastających spomiędzy kocich łbów, jeżeli wiemy co to są kocie łby. No i tam się zgromadziła dopiero ilość tych królików… Ale jak je połapać? To była dopiero frajda.

Ale poważnie mówiąc o piekarni pana Jasia Książkiewicza, to to miejsce, według mojego oglądu i wiedzy było miejscem szczególnym. Tam się zbierali ludzie tacy i tacy. Tacy, którzy byli, nie chciałam użyć wyrazu niebezpieczni, zasiadywali w ważnych urzędach. I to było takie miejsce gdzie ten Jasiu Książkiewicz  w całym tego słowa znaczeniu te kontakty wykorzystywał, żeby pomagać, bo to był już czas kiedy bardzo mocno likwidowano prywatną inicjatywę i dlatego mówię, że to było takie szczególne miejsce. Chyba więcej dobre! Chyba więcej dobre…