Marianna Grynia. Wywózka do obozu w Konstantynowie Łódzkim
Po wybuchu wojny był popłoch do tego stopnia, że we wszystkich domach – i u nas także – każdemu dziecku się szykowało taki plecak i do niego wkładano podstawowe rzeczy, żeby był gotowy, bo jak dawali dziesięć minut na spakowanie to nie zdążyłby się człowiek ubrać, a co dopiero pakować bagaże. I co się okazuje, największy nacisk był w trzydziestym dziewiątym i czterdziestym, a jesienią 1940 roku już ta cała taka energiczna faza wypędzania ucichła, no to wszyscy się rozpakowali i cisza była.
Raptem ni stąd ni zowąd na wiosnę 1941 roku znowu się rozpoczyna akcja i to tak straszna, że nocami zabierali największe rodziny. I to właśnie dziwna rzecz – przede wszystkim rodziny wielodzietne. Prawdopodobnie chodziło im o zmniejszenie populacji na swoim terenie, żeby ich ziomkowie, którzy przyjeżdżają ze wschodu mogli się tam osiedlić na tych terenach Warthegau. I okazuje się, że w kwietniu był już ostatni transport. I w tym transporcie niestety nasza rodzina się też znalazła. I pech chciał, że w tym momencie mojej matki nie było w domu, o pojechała na pogrzeb swojej siostry. A myśmy zostali sami z ojcem. I jak to dzieci z ojcem to sobie żeśmy tak trochę luzowali i po trzech dniach zjawia się, oczywiście w nocy, Gestapo. Nie wiem czy to była pierwsza czy druga godzina, bo to światła nie było. Zaświeciliśmy lampkę ale nic nie mogliśmy znaleźć. Był ferwor, dzieci płaczą, bo to były dzieci od trzech do dwunastu lat. Ale każdy obowiązki przejął. Moja siostra wzięła jedno dziecko, ja wzięłam drugie dziecko, jeden z braci tylko, który miał 7 lat potrafił się sam ubrać. A był jeszcze jeden, który miał 10 lat i niestety w czasie wakacji uległ wypadkowi i nie mógł się w ogóle ruszać, nie mógł chodzić, więc ojciec go musiał ubierać. To jakoś tak w te 10 minut żeśmy się co nie co ubrali, ale nic poza tym. No to ojciec poprosił, żeby dali nam jeszcze trochę czasu, te 15 czy 20 minut, już trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale czas tak szybko upłynął… W każdym razie tak jak żeśmy stali tak żeśmy wyszli z domu.
Doprowadzili nas na dworzec i stamtąd w wagony towarowe i nie wiadomo w jakim kierunku. Początkowo mi się nawet wydawało, i tu chyba popełniłam w swojej książce błąd, że jechaliśmy w kierunku Poznania, ale nieprawda, bo to byłoby niemożliwe. Myśmy jechali w kierunku Jarocina, a później chyba do Kutna, bo tam był węzeł kolejowy prowadzący do Łodzi. Ale po drodze musieliśmy czekać, gdzieś pod jakąś wiatą z uwagi na to, że nie było komunikacji. A co się okazuje, że Niemcy, żeby nie wozić powietrza to się tak organizowali, że ze wschodu przyjeżdżali Niemcy a my oczekiwaliśmy na to, aż ich się wyładuje i wtedy myśmy wsiadali do tych pociągów i oni nas dowozili do Łodzi.
Ale nie wiem co było po drodze, że czekaliśmy prawie dwie doby na to, siąpił deszcz, zimno było jak nie wiem, bo to jeszcze kwiecień. I jak ten transport przyszedł, wyładowali Niemców ze wschodu, to wtedy nas wpakowali w te wagony i wywieźli do Łodzi. Była to już gdzieś godzina piąta rano, czyściutko – nikogo nie było na ulicach, zupełne pustki. A dworzec, jak wysiedliśmy z tego pociągu (to był Dworzec Kaliski w Łodzi) to była szopa, taka stodoła. Myśmy w Wielkopolsce nie byli do tego przyzwyczajeni. Powysiadaliśmy na tym peronie, takie schody wysokie, trzeba było skakać, niejeden się przewrócił. Straszne rzeczy. Dzieciaki beczą, ryczą, bo to jest spęd ludzi, którzy nie wiedzą co się dzieje. Wreszcie się tam jakoś poustawiali i ta czereda z tymi tobołkami szła do przodu. Doszliśmy na ul. Kościuszkowską i na tej ulicy to tam był taki kompleks fabryczny, bez szyb, tylko kikuty sterczały i tam nas wsadzili – to był taki rodzaj poczekalni. Tam trzeba było czekać, już też nie pamiętam ile, w każdym razie w kolejce ludzie czekali, a później znowu z tym bagażem w ręku czy na plecach dochodzili na ul. Łąkową. I tam był prawdziwy „czyściec”. Tam się po prostu działy dantejskie sceny. Bo był rozdział, selekcja ludzi i bagażu. Najpierw tych młodych ludzi zbierali po jednej stronie. Później staruszków po drugiej stronie, no i małe dzieci też zabierali od rodziców, tak gdzieś do sześciu – siedmiu lat. To te dzieci wrzeszczały, matki spazmowały. Nie było możliwości tego wszystkiego jakoś ugasić i uspokoić, utulić. Wrzask był nieprzeciętny. To przeżycie pozostawia piętno nie do wyobrażenia ludzkim umysłem. A na wstępnie do takiej ogromnej hali siedział sobie staruszek z laseczką, siedział za takim przepierzeniem małym, że miał dobry dostęp do każdego, który obok niego przechodził i jak nie było „ordnung must sein” to oczywiście niejeden tą laseczką otrzymał razy. No i dochodziliśmy do stołów takich ustawionych, tam trzeba było bagaż wysypać, a rodziców oczywiście z boku ustawiano i kontrola. Oczywiście dokumenty, spisywanie, to co miałeś odbierali, dawali nowe, rejestrowali wszystkich i od razu ustalali gdzie kto ma pójść. Bo oczywiście każdy miał prawdopodobnie – ja tego nie widziałam bo nie byłam na tyle sprytna jeszcze wtedy, żeby zaobserwować, że każdy musiał mieć dopisane na liście jakieś uwagi, gdzie ma być skierowany. Część brali do takich obozów, część do innych, a myśmy byli w tej rodzinie w nieszczęśliwym takim układzie, żeśmy się dostali do obozu w Konstantynowie…
Dojazd z Łodzi do tego obozu był takim tramwajem jednotorowym, całą noc nas dowozili do tego obozu. Całe szczęście, że wtedy nie padał deszcz, bo byśmy musieli pod murem tego obozu (to była taka ogromna hala fabryczna) i pod murem tej fabryki żeśmy stali i oczekiwali aż ta cała ekipa, która nadzorowała tym obozem prowadziła rejestrację. A jeszcze muszę dodać, że do tego obozu na Kopernika w jakiś sposób dotarła do nas matka. Wtedy nam się trochę rozjaśniły umysły i serca, że nareszcie nie jesteśmy sami, bo ojciec był jako mężczyzna sam, a my dzieci byliśmy takie zagubione. I jak się matka zjawiła to było trochę raźniej i nam już towarzyszyła cały czas. I wtedy w Konstantynowie zaczęto oczywiście obliczać, ile na taką daną halę można tych ludzi wpędzić. Bezlitośnie pchali i pchali, a ludzie stali w szeregu. Chyba w nocy, żeby się przewrócić trzeba było razem na rozkaz się przewracać, bo tam nie było w ogóle miejsca. Jeden za drugim, jak śledzie w beczce ulokowane. Przykre to, ale niestety taka prawda. Higieny żadnej. Absolutnie. Nie ma wody bieżącej, jedna pompa, a mieściło się w tym czasie pięć tysięcy ludzi. Z tym, że jedni mówią, że było pięć tysięcy, a inni, że siedem. Ja przecież ich nie liczyłam, takie informacje zapamiętałam tylko z rozmów, bo tego nikt nie przekazywał. Mało tego – jedna latryna na tyle tysięcy ludzi. I jak pierwsze dni nas zaczęli karmić, to pierwsza rzecz oczywiście natychmiast był dur brzuszny. Więc proszę sobie wyobrazić z drugiego piętra zejść do latryny, gdzie oczywiście nie ma mowy, żeby do niej wejść, bo przecież kolejka stoi. No więc nieraz nie było po co iść już do tej latryny… A nie ma się czym umyć! Nie ma niestety wody, a jeżeli ta pompa działa to ma niestety tylko zimną wodę i nie warunków żeby się umyć. No warunki poniżej krytyki i wyobraźni ludzkiej. Taką higienę stworzyli i oni, ja czytam niektóre materiały, przyszli, żeby nas pouczać jak my mamy żyć i nam nieść nową cywilizację… I takie warunki stworzyli ludziom. Jedzenie… To już nawet nie ma co mówić, czarna kawa codziennie rano, wieczór i kawałek chleba. Na początku było więcej tego chleba… Ludzie musieli dowozić wodę do picia – tzn. do picia to nam nie dawali, tylko do gotowania – takimi beczkowozami i ludzie sami byli w zaprzęgu. Więc dowozili gdzieś z miasta tą wodę i jak dowozili tą wodę to się dowiadywali co nieco. Dowiedzieli się też że jest wojna ze wschodem, no to trochę nadziei w nas wstąpiło, że może się ta wojna szybciej skończy. Ale ona trwała jeszcze długo. Trudno o tym opowiadać, bo to się nieraz głos załamuje w człowieku, kiedy musi sobie to odświeżać. A jedynymi towarzyszami naszymi były tylko wszy. Nic poza tym. Robactwo było tak straszne, że to się nie da opowiedzieć…