Stanisława Lenkowska. Opowieść o losach rodziny
Jestem córką Stanisława Machajewskiego i Bronisławy z Burzyńskich. Chciałabym opowiedzieć o rodzinie ze strony ojca. Mój dziadek, Walenty, miał za żonę Martę Leporowską i z tego małżeństwa było czterech synów. Ale to było drugie małżeństwo. Mój dziad z pierwszego małżeństwa miał dwóch synów: Romana i Ludwika, którzy już jako dorośli mężczyźni wyjechali do Niemiec. W Dreźnie mieli rozlewnię różnych wód, potem stamtąd wyjechali do Ameryki. Mój dziad, jeszcze jako wdowiec pojechał za synami do Ameryki, jednak bardzo szybko wrócił. Walenty, był kowalem i mieszkał w Krerowie. Tam też miał swój mały interesik. Po ślubie z Martą Leporowską przywędrował do Środy. Z tego małżeństwa urodziło się czterech synów: Franciszek, Marian, Stanisław i Stefan. Dziadek zmarł w 1913 roku i babcia została sama z czterema chłopakami. Ojciec miał wtedy 13 lat i babcia Marta oddała go pod opiekę Ludwikowi Leporowskiemu, realizując testament swojego męża Walentego.
Ludwik Leporowski rzeczywiście zajął się młodym człowiekiem i wyprowadził go na bardzo dobrą drogę. Wyuczył go zawodu. Ojciec chodził do szkoły, oczywiście niemieckiej, bo to były czasy jeszcze przedpowstańcze. Nadszedł czas Powstania Wielkopolskiego: Stanisław i jego bracia, Franciszek i Marian – wzięli w nim udział. I wszyscy szczęśliwie wrócili. No ale czasy między powstaniem, a wojną 39 roku to były czasy takie, w których ojciec najpierw nabierał rozsądku życiowego, bo to musiał się wszystkiego jeszcze bardzo uczyć. Ale ponieważ miał pewne podstawy, ten kręgosłup już ułożony, także wiedział czym się zająć i co robić. Ojciec jako młody człowiek zajął się Powstańcami i zaczął współpracować z księdzem Meissnerem, a którym postanowili stworzyć kwaterę powstańczą. W 1935 roku miejsce zostało wykupione i zaczęła się praca nad wymurowanie muru, posadzeniem drzew itd. Mój ojciec bardzo zaangażował się w tą sprawę i został prezesem Towarzystwa Powstańczego. I przyszedł rok 1939. Zaraz na początku wojny zmarła jego mama Marta i została pochowana na cmentarzu w Środzie, tam gdzie był pochowany już dziadek. A moi rodzice w związku z tym, że ojciec był tym prezesem musieli uciekać….
Właściwie to nie wiedzieli w ogóle co mają ze sobą zrobić na samym początku, ale w Zberkach koło Środy zarządcą tego gospodarstwa był Niemiec, kolega ojca, z którym ojciec współpracował. Właśnie w tych Zberkach kolega ojca powiedział mu, że musi uciec, ponieważ jest na liście osób do rozstrzelania. Jeszcze dobrze wojna się nie zaczęła, a już to wszystko mieli Niemcy zorganizowane.
Wtedy moi rodzice wyjechali. Pod Kutnem zatrzymali ich Niemcy, bo było bombardowanie… Jak zaczęło się to bombardowanie, rodzice wyskoczyli z samochodu i uciekli w pole, między radlonki ziemniaków. Po chwili na miejsce przyjechali Niemcy i sprawdzali kto ma broń. Nikt się nie zgłosił, ale jeden chłopak zaczął uciekać. Okazało się, że to był Żyd i miał pistolet, więc go zastrzelili. To już w ogóle było straszne dla wszystkich ludzi, którzy tam byli, że można tak bez problemu zabić człowieka. Mama zawsze opowiadała, że ona sobie nie wyobrażała jak to dalej będzie i co to się z tego wszystkiego stanie. I mówiła, że jakiś cud chyba nastąpił, bo nagle ci Niemcy odjechali i zostawili tych ludzi. No więc moi rodzice wtedy stamtąd postanowili wrócić. W Tadeuszewie zatrzymał ich taki rolnik i ostrzegł ich, że nie wolno im jechać do Środy, bo dom był już zajęty i czekali na nich Niemcy. Ten człowiek przechował rodziców, można tak powiedzieć, przez cały wrzesień i październik w stodole. W końcu zdecydowali, że pójdą do Jarocina, gdzie mieszkała mojej mamy mama ze swoją drugą córką. […] Tam w Jarocinie mieszkał jeszcze sąsiad, który nazywał się Choinka i akurat zmarł. On był mniej więcej w tym samym wieku co ojciec, ojciec był 1900 rocznik, a tamten pan był 1894 czy 1896. Rodzina dała ojcu jego dokumenty i na tych dokumentach rodzice wyruszyli w dalszą podróż pociągiem…