Tadeusz Staśkowiak. Wspomnienia z dzieciństwa

Nazywam się Tadeusz Staśkowiak. Urodziłem się 26 marca 1934 roku w Sulęcinku, pow. Środa w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec Kazimierz, matka Zofia z domu Sobkowiak. Miałem dwóch starszych braci: Juliusz ur. w 1931 roku i Adama ur. w 1932 roku. Z wykształcenia jestem ekonomistą. Bezpartyjny, żona Emilia, córka Ewa – zamężna. Dwoje wnucząt: Maciej i Olga.

Mając 10 miesięcy zachorowałem ciężko na ropne zapalenie opon mózgowych. Groził mi niedorozwój umysłowy, cudem jednak z tego wyszedłem. Ale choroba nie odpuściła – przyszło ostre, ropne zapalenie stawów. Skutek pozostał na całe życie – niepełnosprawność narządów ruchu. Mimo to, a może dlatego starałem się moje życie publiczne wypełnić aktywną pracą. Najmłodsze lata dziecięce spędziłem w Sulęcinku.

Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej, mój ojciec, jako kierownik miejscowej szkoły znalazł się na gestapowskiej liście ludzi przewidzianych do rozstrzelania 20 października 1939 roku, na średzkim Starym Rynku. Ostrzeżony tym przeznaczeniem uciekł rowerem pod Kutno, a potem przez całą okupację ukrywał się u swojej siostry w Poznaniu, przy ul. Małeckiego, z widokiem na rynek Łazarski. Z tym okresem wiąże się pewne spostrzeżenie. Niektórzy nie wierzą w opatrzność boską, a jednak ona jest. Otóż kiedy mój ojciec ukrywał się, w zasadzie całe dni spędzał w piwnicy i zajmował się majstrowaniem zabawek. Dla ukrycia swej tożsamości miał wyrobionych kilka dowodów osobistych, każdy na inne nazwisko. […] Z późniejszych, już po wojnie, opowiadań dowiedziałem się, że mój ojciec – w czasie ukrywania się w Poznaniu – był działaczem konspiracji. I chociaż potem, już po wojnie, znajomym opowiadał swoje przeżycia, podawał różne nazwiska, może pseudonimy, to ja jako jedenasto- dwunastoletni letni dzieciak niewiele z tego rozumiałem. Nie udało mi się ustalić do jakiej organizacji należał, ale wiem, że miał łączność z Edmundem Bembnistą ze Środy, który w tym samym czasie ukrywał się również w Poznaniu,  w domu na działkach przy ul. Lodowej, tj. po drugiej stronie Rynku Łazarskiego. Przy jego pomocy ojciec mój potajemnie spotykał się z osadzonym w areszcie domowym arcybiskupem Dymkiem, któremu przekazywał informacje z nasłuchu radia BBC.

My zaś, tzn. mama i troje jej dzieci, kiedy na początku września 1939 roku nasz ojciec uciekł pod Kutno, przy pomocy rodziców mamy, mieszkaliśmy w Zaniemyślu na jednym pokoju w rozpadającej się ruderze. Tam, w roku 1942, rozpocząłem naukę w szkole niemieckiej, trwała ona zaledwie rok. Potem w tajnym nauczaniu uczyłem się po polsku. Uczyła nas, tj. mnie i moich braci, pani Nawrocka – przed wojną profesorka w średzkim gimnazjum. Lekcje odbywały się w naszym domu nieregularnie. Po każdej lekcji ustalano następny termin zajęć. Ponadto jako dziewięcioletni chłopiec pracowałem u Niemki – pani Roll, której mąż był na froncie, a ona zajmowała się kolportażem niemieckiej prasy.Ja te gazety roznosiłem po niemieckich domach. Jak się okazuje, nie wszyscy Niemcy byli źli. Zawsze  ostatnią gazetę niosłem aż na Zwolę, po drugiej stronie jeziora do niemieckiego nauczyciela o nazwisku Gellert. Był to dobry człowiek, pozwalał mi się bawić z jego dziećmi, dawał mi jeść, a kiedy odchodziłem zawsze dawał mi coś na drogę.

W Zaniemyślu mieszkaliśmy, jak już powiedziałem, w jednym pokoju w siedem osób: dziadek, babcia (rodzice mojej mamy), mama, mamy siostra i nas troje dzieci. Życie było trudne, pracowała tylko ciocia, więc stale brakowało pieniędzy. Niedosyt ten nieco łagodził przydomowy ogródek, gdzie uprawialiśmy warzywa na własne potrzeby oraz posiadaliśmy kozę, która dawała nam mleko, i którą latem – my chłopcy – paśliśmy na podzaniemyskich łąkach Chmielniki. Mieliśmy także kury, a po zakończeniu żniw chodziliśmy na pola i zbieraliśmy niezgrabione, pojedyncze kłosy zboża, które później w domu kruszyliśmy, a następnie mama ziarna te meliła na młynku od kawy i mieliśmy mąkę.

Kilkakrotnie wraz z braćmi byłem zatrzymywany i bity przez niemieckich policjantów, by wymusić od nas informacje o miejscu pobytu ojca. A, że my adresu tego na prawdę nie znaliśmy – znała go tylko mama i najwierniejszy przyjaciel z Sulęcinka Franciszek Przybylski –  więc po wyzwoleniu Polski, w lutym 1945 roku cała uszczęśliwiona rodzina znalazła się znów w Sulęcinku. Ojciec natychmiast przystąpił do organizowania polskiej szkoły, a także wrócił do pracy społecznej. Znów chwycił za batutę i dyrygował chórem Głos znad Warty, którym z resztą kierował jeszcze przed wojną, i znów, jak wtedy zdobywał cenne wyróżnienia i nagrody.