Utytłany pyłem historii

22 września 2020 udostępnij

Zwiedzający muzealne wnętrza dworu w Koszutach nie mają wątpliwości, że duch opiekuńczy tego miejsca, opiekuńcza siła, coś co sprawia, że dana przestrzeń jest jedyna w swoim rodzaju. Starożytni Rzymianie nazywali takie wrażenie genius loci. Jakie czynniki sprawiają, że śmiało, bez zastrzeżeń  Muzeum Ziemi Średzkiej obdarzone jest takim zaszczytem? Odpowiedź jest prosta. Nie byłoby takich miejsc, wspaniałych realizacji architektonicznych, dworów, pałaców, kamienic, parków, ogrodów itp. Gdyby nie ludzie, którzy z większym lub mniejszym stopniu kreowali, tworzyli – często od podstaw – wyjątkowe rzeczy i miejsca.

Turyści chętnie wracają, wzruszają się gdy przywożą już nowe pokolenie, które wspomina pobyt w dworku jak byli paroletnimi brzdącami. Polecają swoim znajomym, którzy kończąc zwiedzanie potwierdzają, że tutaj, w kraju, czasem niedaleko od miejsca zamieszkania, trafia się taki DWÓR, z takim wyposażeniem, oddającym w sposób szczególny, prawdziwy tamten czas.

Zachwycają drobiazgi. Na przykład kolorowy kosz na śmieci, dzwonek przywołujący służbę, laska spacerowa zakończona rączką z poroża jelenia, która w razie potrzeby stawała się groźnym narzędziem, zaopatrzonym w metalowe ostrze i wiele innych.

Miłośnicy malarstwa mogą podziwiać obrazy Wojciecha i Jerzego Kossaków, Juliana Fałata i innych autorów. Godne zainteresowania są stylowe meble i cenny pas szlachecki, kontuszowy z XVIII wieku.

Idąc dalej można opowiadać i pokazywać bez końca ciekawą i niepowtarzalną historię każdego przedmiotu.  Odwołując się do historii alternatywnej „co by było gdyby?”, no właśnie, gdyby w określonym czasie i miejscu nie pojawił się Franciszek Kosiński? Czy spacerowalibyśmy po wnętrzach muzeum, takiego muzeum i po parku otaczającym dwór? Może miejsce to istniałoby tylko w pamięci nielicznych osób, mieszkańców wsi, związanych z właścicielami i ich historią?

– Zbierałem od zawsze. Zacząłem jeszcze przed wojną będąc uczniem gimnazjum, stwierdził pan Franciszek. Najpierw były niedzielne wycieczki po najbliższej okolicy. Gdy wydoroślałem, wypuszczałem się na całe wakacje. Plecak, dwie koszule, płaszcz przeciwdeszczowy i w drogę. Pieniędzy właściwie nie miałem, nie były aż tak potrzebne. W latach dwudziestych i trzydziestych turysta to był ktoś! Przyjmowano mnie we dworach, na plebanii a i ze stodoły chłopskiej  nikt batem nie przepędził. Dla mnie najważniejsze było to, że mogłem buszować po strychach, które były moim królestwem.

– Wdrapywałem się tam z bijącym sercem. Schodziłem utytłany pyłem historii po dziurki w nosie. Ale pod pachą zawsze coś trzymałem. Co? Wszystko co otacza muzeum, co stoi, leży lub wisi wewnątrz i na zewnątrz . Pięknie prezentuje się na przykład o, ta zbroja XVII – wieczna. Jak weszła w  moje posiadanie? Dziedzic mówił do mnie: – Weźże sobie chłopcze to żelastwo. Tak było prawie ze wszystkim. Co obchodziła wtedy pana zbroja po przodkach  służących w pospolitym ruszeniu „przeciw Turki i Tatary”?

– Pospolite ruszenie dziedziców, owszem, odbywało się w latach trzydziestych , ale w kierunku Monte Carlo, albo Biarritz. Wtedy modny frak w którym można się było pokazać, był bez porównania wartościowszy niż staromodne, nikomu nie potrzebne, żelastwo.

– Dla mnie każda tutaj rzecz ma podwójną historię. Na przykład ta rzeźba. Znalazłem ją w gnojówce. Patrzę, coś bieli się, wąsy, głowa? Wyciągam na suchy grunt, a tu „Lech”. Po latach przeglądam album poświęcony Augustowi Zamoyskiemu – wybitnemu rzeźbiarzowi – i co widzę? Pod numerem pierwszym jest skatalogowany mój „Lech” z dopiskiem „ losy rzeźby nieznane”. Był to zapis z 1945 roku.

– Albo niezwykła historia pasów Bractwa Kurkowego wywiezionych podczas drugiej wojny światowej w góry Hartzu. Po wojnie wędrowały po Europie, aż trafiły do średzkiego proboszcza, później do  naczelnika, który ostatecznie przekazał mnie.

– Te żydowskie, siedemnastowieczne sprzęty liturgiczne wyjąłem z opróżnianego szamba. Nie brzydziłem się.  To cały wątek przygodowy mojego zbieractwa.

– Niektórzy mówili, Kosiński oszust, wycyganił, ponabierał ludzi , zabrał rzeczy i nie dał grosza. Tak, to prawda a właściwie połowa prawdy. Nie siedziałem na worku pieniędzy. W powiecie nie było funduszy na wykup  zabytków z prywatnych rąk. Ludzie żałują tego co dali trzydzieści lat temu, gdy popatrzą na dzisiejsze ceny. Oni byli krótkowzroczni. Ja nosiłem te cudowne okulary, które daje wiedza. Dla mnie nie najważniejszy był talon na pralkę, telewizor kolorowy. Nie miałem samochodu, willi. Moim marzeniem jest stworzenie funduszu stypendialnego dla jednego ucznia z liceum i jednego z technikum rolniczego  w Środzie.

– Nie będę próchniał w muzeum. Mam w pobliżu trzy wiatraki. Dwa z nich zamienię na salony sztuki ludowej a trzeci będzie mełł mąkę. Będę zadowolony kiedy o każdym z moich skarbów będę mógł powiedzieć, że dzięki mnie znalazł swój czas i swoje miejsce.

Takie były początki tworzenia pierwszych ekspozycji, zdobywania pierwszych eksponatów, często w ciekawych, przygodowych, niekiedy sensacyjnych okolicznościach, tak wspominał pan Franciszek.

Lidia Gniotowska